Przetarg - Salamandra
Kategoria: science fiction, kryminał, sensacja
Kategoria: science fiction (scn), kryminał (krm), sensacja (sns)
(wersja poprawiona, wielkie podziękowania dla Ani Ostrowskiej)
Niedługo po kolejnej burzy pyłowej na niewielkim, mało uczęszczanym lotnisku, zagubionym na pustkowiach wyżyny Laras wylądował dwumiejscowy kopter z parą lekarzy na pokładzie. Tym razem nie chodziło jednak o zwykłe międzylądowanie, połączone z regeneracją ogniw maszyny, udającej się na soliański zachód. Zasypywane przez pustynny pył lądowisko, na wyrost zwane „Portem lotniczym Duisberg Landing Site-225” niespodziewanie okazało się celem podróży medyków, a kilkuosobowa, szkieletowa załoga zapomnianej placówki została wezwana do mesy. Oficjalny powód, badania profilaktyczne personelu, zlecone przez Duisberg Corporation brzmiał co najmniej niecodziennie.
Amy Smith, techniczka, pochłonięta naprawą systemu zasilania, nadwyrężonego przez pyłowe zawieruchy, najchętniej odpuściłaby to sobie, ale kierownik lotniska, jej mąż Kurt niemalże siłą zaciągnął ją do mesy, nie oszczędzając wymówek. Bez entuzjazmu przekroczyła wysoki próg i przystanęła krok dalej, blokując przejście mężowi. Zatrzymała wzrok na nieznajomej kobiecie, pobierającej wymaz z wewnętrznej strony policzka Dory Hozumi. Sama nie wiedziała dlaczego, ale nie spodobało jej się to. Przeniosła spojrzenie na drugiego z lekarzy, stojącego między krzesłami kontrolerki ruchu Hozumi a jej męża, mechanika Masaki.
– Co robicie? – spytała, marszcząc ciemne czoło, ale nie uzyskała odpowiedzi.
– Rusz tyłek, do jasnej cholery – warknął za jej plecami Kurt i pchnął ją niezbyt lekko, by przejść. – Nie jesteś przezroczysta.
Amy odsunęła się bez słowa, robiąc mu miejsce. Lekarka stanęła do niej tyłem, prezentując logo firmy na plecach medycznej kurtki, umieściła wymazówkę w pojemniku, opisała go, podała koledze i sięgnęła po nową. Trzymając ją w uniesionej dłoni, odwróciła się i ruszyła w stronę Amy. Nie wzbudzała zaufania; jej krótkie, założone za uszy jasne włosy nie miały połysku, wyglądając na wyblakłe, a w ułożeniu ust i brwi było coś, co nadawało twarzy wyniosły wyraz. Smith odczytała z naszywki na piersi nazwisko „Grimson”.
– To co musimy – mruknęła lekarka, jakby zniesmaczona, że ktoś może zadać tak głupie pytanie. – Proszę otworzyć usta.
– Po co? – Amy mimowolnie zrobiła krok w tył. Jeden, potem drugi, i natychmiast poczuła się głupio, bo Masaki mruknął drwiąco:
– Nie ma strachu, to nie dentyści.
Grimson wzruszyła ramionami.
– Rutynowa procedura. Proszę mi wierzyć, też wykonuję tylko to, co mi zlecono.
– Nie mówię, że nie rozumiem. – Smith pokręciła głową. – Ale po co wymazy? Nie pobieracie krwi czy coś takiego?
– To też będzie. Trzeba się było nie spóźniać, to wszystko byście wiedzieli. – Zniecierpliwiona Grimson zwróciła się do Kurta: – Dobra, w takim razie zaczniemy od pana.
Mężowi Amy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Skinął głową i mrugnął porozumiewawczo, otwierając usta. Oczy rozbłysły mu w momencie, gdy Grimson błądziła końcówką patyczka po wewnętrznej stronie jego policzka. Smith nie poczuła zazdrości, jedynie niesmak. Ich małżeństwo dawno stało się fikcją, ale nieudolny sposób, w który Kurt flirtował z niemal wszystkimi odwiedzającymi lotnisko kobietami, budził jej politowanie.
– To nic nadzwyczajnego, pani Smith. – Jakby z oddali popłynął głos drugiego lekarza, osobnika jeszcze bardziej bezbarwnego niż Grimson. – Chcemy na podstawie DNA was wszystkich stworzyć wirtualne modele doświadczalne. Dla potrzeb statystycznych. Tylko tyle. – Zamknął w kompozytowej probówce przekazaną mu wymazówkę z DNA Kurta i podał towarzyszce świeżą. – Nikt przed panią nie protestował.
– Nie protestowaliśmy, ale właściwie, po co wam to? – zainteresowała się Dora Hozumi. – Przecież macie nasze DNA w planetarnej bazie ludności.
– Ale nie możemy go używać do celów badawczych. – Grimson podniosła dłoń ze świeżą wymazówką. – Organizacje obywatelskie to zaskarżyły, sąd najwyższy przyznał im rację. Dziwne, że o tym nie słyszeliście, ale z drugiej strony, na tym pustkowiu...
– Słyszeliśmy. – Hozumi przerwała jej w pół zdania i spytała: – A mogliśmy się nie zgodzić?
Drugi lekarz skinął głową.
– Możecie odmówić, ale nasz pracodawca zaleca współpracę – powiedział. – I z tego co wiem, niezbyt dobrze widzi tych, którzy odmawiają.
– Bo co? – chrząknął dotąd milczący Masaki Hozumi. – Pozwalniają nas, czy co?
Drugi lekarz zaczął powoli zbliżać się do Amy, zupełnie jakby chciał zagrodzić jej drogę ku drzwiom.
– Nie – powiedział. – Ale mogą pomijać was przy awansach i podwyżkach.
– Tu i tak nikt nie dostaje podwyżek – zauważył cierpko Kurt. Podszedł do automatu z syntetyczną kawą, chwycił pierwszy lepszy kubek, zajrzał do środka i skrzywił się nieco. Zamiast jednak choćby przepłukać naczynie, napełnił je i usiadł koło Hozumich, by mieć lepszy widok na krągłości tyłka Grimson, wyraźnie widoczne przez opięte spodnie. – Jeśli się zgodzimy, to tylko dla dobra nauki. Ile potrzebujecie tych modeli?
– Im więcej, tym lepiej – odparła lekarka, nie odwracając się. – Najlepiej wszystkich pracowników firmy.
Na Soli większość kolonistów pracowała dla korporacji Duisberga, więc baza danych pracowników obejmowała jakieś trzy czwarte ludności. Kurt gwizdnął z podziwem.
– No, to czeka was sporo pracy – zauważył niby współczująco, choć tylko Amy wiedziała, że jest to współczucie podszyte ironią.
– Nie odpowiedziałaś na pytanie Dory. – Zmarszczyła brwi. – Po co wam to?
Zamiast wyraźnie już zniecierpliwionej lekarki, odpowiedzi udzielił jej towarzysz:
– Badamy długofalowe skutki życia na Soli. Żeby je poznać, musielibyśmy czekać po kilkadziesiąt lat, a tak, mamy możliwość zobaczyć, jak wasze organizmy zachowają się w perspektywie tych…
– Powtarzasz się pan. – Ziewnął Masaki. – A ja mam robotę. Zasypało lądowisko.
– Ja tego nie słyszałam. – Amy posłała mu chłodne spojrzenie czarnych oczu. – Chcę wiedzieć.
– Smith, nie mamy całego dnia – warknęła Grimson. – Zrobimy swoje i odlatujemy. Więcej nas nie zobaczysz.
Smith zjeżyła się jeszcze bardziej. Na samą myśl o tym, że stworzony na podstawie jej DNA komputerowy model organizmu, poddawany zostanie wielokrotnym kontaminacjom i umierając raz po raz, zużyje się i obumrze, aż wreszcie uzupełni czyjeś statystyki, po plecach Amy przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
– Nie zgadzam się. Mogą mnie zwolnić – oświadczyła, odwracając się na pięcie.
Wyszła z mesy, zanim lekarze zdążyli zareagować.
***
Trwała wyjątkowo niespokojna soliańska zima. Wyżynę Laras raz po raz nawiedzały suche burze, a na nieustająco mętnym horyzoncie trudno było dostrzec stare, zerodowane góry, przywodzące na myśl ruiny starożytnych miast. Maszyny czyszczące nie nadążały z usuwaniem pyłu, nawiewanego na powierzchnię lądowiska. Zawierucha, która przysporzyła portowi lotniczemu DLS-225 najwięcej kłopotów, nie należała wcale do najintensywniejszych, ale nadwyrężona przez poprzednie burze instalacja wreszcie odmówiła posłuszeństwa. W habitacie padło zasilanie i Amy Smith spędziła kilkanaście godzin usiłując je przywrócić, popędzana przez opatulonych w co się tylko da współpracowników. Temperatury soliańskiej zimy nie różniły się wiele od letnich i za dnia nie przekraczały zera, ale i tak dały się we znaki załodze, bo energia z awaryjnych generatorów szła w całości na filtrację wody, utrzymanie kontaktu ze światem oraz zasilanie komputerów kontroli lotów.
Nic dziwnego, że po tym wszystkim załoga zaczęła chorować. Gdy Hozumi dostała gorączki, nikt specjalnie się nie przejął. Gdy zaraziła męża, też uznano to za naturalne, bo spodziewano się przeziębień, choć to, na co zapadli Hozumi, nie wyglądało na banalną infekcję nawet dla laika. Poty, bóle w piersiach i obezwładniająca słabość ledwo pozwoliły Dorze pokierować na lądowisko nadlatujący kopter. Załoga przyjęła z zaskoczeniem fakt, że maszyna nie okazała się firmową karetką, którą wezwał Kurt.
Spław tych palantów, polecił żonie, i to jak najszybciej.
– Nazywam się Tony Logan, na pewno mnie pani kojarzy. – Przystojny, młody mężczyzna o bladej skórze białego kolonisty i przydługich, jasnych włosach spiętych w krótki kucyk przedstawił się skonsternowanej Amy, ledwo opuścił maszynę i uniósł brwi w zdziwionym grymasie, widząc, że Smith kręci głową. – Salt Marsh Herald – dodał.
Nie wyciągnął dłoni na powitanie, a Amy stała jak skamieniała i nawet nie myślała o wyciąganiu swojej, nie zwrócił jednak na to uwagi. Otaksował szybkim spojrzeniem habitat, nieustannie atakowany przez pył kompleks kilku przysadzistych budynków. Zszarzałe ściany, zmatowiałe, niewielkie okna, ślady po zdemontowanych mechanizmach śluzy przy wrotach hangaru zdradzały, że ludzie zamieszkują to miejsce od dawna, może nawet od początku eksploracji planety. Mina Smith dobitnie świadczyła o tym, że dziennikarz wielkomiejskiej gazety jest ostatnią osobą, której się spodziewała.
– Poczekalnia jest nieczynna – oznajmiła Amy. – Mamy... eee… tego... problemy techniczne. Radzę przeczekać ładowanie ogniw w kokpicie. Zaraz podłączę regenerator.
Logan pokręcił głową.
– Wiem, że oczekujecie lekarza, ale proszę mi wierzyć, on nie przyleci – powiedział. – Na waszym miejscu zapakowałbym chorych do koptera i sam zabrałbym ich do szpitala.
Smith otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Skąd to wiedział? Na tak nieważnej, nudnej placówce jak ich lotnisko miałyby działać owadokształtne szpiegowskie mikrodrony, plaga Soli? Bo w to, że wiadomość wydostała się z biur Duisberga, dobrze chronionych przez zagłuszczacze i mikrodrony niszczyciele, jakoś nie wierzyła.
– Skąd pan wie? – spytała machinalnie.
– To jasne, nie będą chcieli go narażać.
– Nie o tym. – Amy poczuła ścisk w piersi. Czy to już pierwsza oznaka choroby, czy tylko rozpacz? – O tym, że wzywaliśmy lekarza. Wrzucił nam pan tu jakieś pluskwy?
Logan uśmiechnął się z politowaniem.
– Naprawdę wierzy pani, że to stanowiłoby dla mnie jakiś problem?
Amy westchnęła ciężko. Żaden, pomyślała, ale czy jesteśmy aż tacy ważni? Bezwiednie zacisnęła pięści.
– A pan się nie boi? – rzuciła szorstko.
– Jestem sztuczny. – Dziennikarz uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wyprodukował mnie Duisberg, czy to nie ironia losu?
Smith już miała na końcu języka coś w stylu „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, ale zmieniła zdanie i po prostu westchnęła. Podniosła wzrok na blado beżowe soliańskie niebo, na którym przez wysokie, jakby rozmyte chmury ledwo przebijała się tarcza białego słońca planety, nadającego wszystkiemu wokół wyblakłego odcienia.
– Trudno – powiedziała po chwili. – Powiedział pan co wiedział, a teraz proszę wracać do miasta. Dziękujemy za ostrzeżenie, ale...
– I stracić okazję na taką sensację? Nigdy! Zostanę z wami. – Nie przestał się uśmiechać, a widząc Kurta, śpieszącego od strony otwartego hangaru, dodał: – O, jest i szef. Ja do pana, panie Smith!
– Czego się pan szczerzysz! – ryknął na niego Kurt, minął Amy, złapał Logana za ramię i pociągnął go za sobą do habitatu. – Nie ma czasu na pieprzenie. Bierz się pan do roboty, Hozumi zemdlała!
Dziwne, ale dziennikarz nie stawiał oporu i ochoczo ruszył z Kurtem, jakby miał zamiar udawać medyka.
– On nie jest lekarzem! – zawołała za nimi Amy.
Smith stanął jak wryty i spojrzał na Logana spode łba, wciąż trzymając jego ramię.
– Co?
– Faktycznie, lekarzem nie jestem – przyznał dziennikarz.
Kurt zaklął, po czym puścił ramię Logana i wskazał ruchem głowy kopter.
– To spieprzaj pan i nie przeszkadzaj! Won stąd! Masz pan moją zgodę na start i kopa w dupę, jeśli pan potrzebujesz. Amy, ze mną, ale już!
Smith drgnęła nerwowo, niemal potknęła się przy pierwszym kroku, ale nogi szybko poniosły ją śladem męża.
Logan powoli ruszył za nimi.
***
– Udało wam się? – Logan siedział w lotniskowej mesie i oglądał na wirtualnym ekranie jakieś nagrania. Nie podniósł wzroku znad obrazów, wyświetlonych w powietrzu przez małe, czarne pudełko leżącego na stoliku palmboxa.
Pewnie to przekazy od owadów-szpiegów, pomyślała Amy.
– Tak, ale to nie nasza zasługa. Robiliśmy to, co kazał lekarz z Centrum – odparła, podchodząc do automatu z substytutem kawy. – Odzyskała przytomność, ale jest bardzo słaba. A, i jeszcze jedno: kopter medyczny jest w drodze.
Dziennikarz leniwym ruchem dłoni odsunął ekran nieco w bok, by spojrzeć na Smith.
– Naprawdę pani w to wierzy?
– Wierzę. – Amy odwróciła się plecami do androida. Jego wzrok wydawał się pusty, od dłuższego spoglądania mu w oczy robiło się nieprzyjemnie. – Mam nie wierzyć, bo pan tak powiedział? Co, jeśli przyleci? Wyjdzie pan na idiotę.
– Jeśli przyleci, niech pani nie pozwoli się zabrać. – Android zignorował ostatnią uwagę.
– Ja jestem zdrowa.
– Tak. Ale może pani być nosicielką. Kilka dni temu para jajogłowych pobierała od pani wymazy, prawda?
– Nie.
– Fakt, pani nie pozwoliła sobie pobrać. Nikt więc nie wie, czy pani to ma.
Amy zapomniała o kawie i odwróciła się, by ze ściągniętymi brwiami spojrzeć na Logana.
– Co niby mam?
Dziennikarz zasznurował wąskie wargi, milcząc dla spotęgowania efektu. Smith podeszła do stolika, oparła dłonie na blacie i spoglądając na Logana z góry, spytała:
– Co mam mieć?
– Niech pani siada. – Android wskazał jej krzesło ruchem głowy. – To, co powiem, może być szokujące. I na razie nie przeczyta pani o tym w sieci.
Smith przysunęła krzesło i powoli usiadła.
– Słucham – powiedziała sucho, bez zainteresowania.
– Nazwali to Pseudospiria ramenti. Sztuczny mikroorganizm, biologiczno-mechaniczny, bakteria cyborg. Wyżynę nawiedzały ostatnio burze pyłowe, tak? – Gdy Amy kiwnęła głową, zaczął mówić dalej: – Potem mieliście awarię zasilania, tak? – Smith znowu potwierdziła, więc kontynuował: – To żadna przypadkowa awaria. To impuls elektromagnetyczny aktywujący zjadliwość Pseudospirii usmażył wam zasilanie. A samą cybakterię przyniosły burze. To taka próba generalna przed działaniami na szerszą skalę, wymierzonymi w kolonistów na Soli. Pewne kręgi, że nie wymienię nazwy naszej ukochanej korporacji, chcą pozbyć się ludzi z tej planety, więc...
Im dłużej mówił, tym Smith słuchała coraz mniej uważnie. Czego się spodziewałaś po dziennikarzu brukowca, przemknęło jej przez myśl. Salt Marsh Herald celował w podobnych sensacjach, zaraz po zaglądaniu do sypialni celebrytów i wywlekaniu brudów polityków. Westchnęła ciężko i wstała.
– Dziękuję za wykład, panie Logan. Pocieszające jest to, że chociaż jakieś typy spod ciemnej gwiazdy – w domyśle nasz Duisberg – chce wykończyć wszystkich swoich pracowników, to ja, mimo iż nasłali na mnie burze pyłowe i jeszcze przysmażyli impulsem, czuję się nieźle.
– Świetnie. – Tony wzruszył ramionami. Dobrze, jak na robota, wyczuł ironię w jej słowach. – Ale niech pani nie wsiada do tego koptera, dobrze radzę. Pani mąż również, chyba, że marzy pani o rozwodzie.
– Dziękuję za radę – bąknęła Amy. – Ale o tym, czy mam lecieć czy zostać, powinien raczej zadecydować lekarz, nie dziennikarz.
– Uwierzy mi pani, jeśli ta karetka okaże się bezzałogowa? – Logan znowu przysunął do siebie ekran. – Zostanie tutaj nie rozwiąże problemu, bo będą chcieli pozbyć się świadków i łatwo panią znajdą. Proszę lecieć ze mną. Powinna pani zniknąć.
– Zwariował pan – odparła Amy zmęczonym głosem i ruszyła do wyjścia z mesy, zapominając o kawie. – O ile Duisberg nie stworzył pana wariatem.
***
Karetka faktycznie okazała się bezzałogowa. Potężna maszyna, przy której kopter Logana wyglądał niemal jak zabawka, wylądowała z gracją, wzbudzając w powietrze tumany pyłu. Kurt podbiegł do włazu pod jej ogonem, zanim jeszcze ustały obroty wielkich wirników i uderzeniem pięści w panel aktywujący, uruchomił mechanizm trapu. Klapa powoli opadała na piach i Amy, która zbliżyła się do maszyny, by zajrzeć do jej wnętrza, odkryła w osłupieniu, że Logan miał rację.
– Jest pusta – powiedziała do męża. – Widzisz?
– Co z tego?
– Kto wie, gdzie nas zaniesie?
– Przecież to można łatwo sprawdzić w komputerze pokładowym, naprawdę muszę ci to tłumaczyć? – Kurt przewrócił oczami, wskakując na trap, zanim jego kraniec dotknął podłoża i ruszył ku przymocowanym do podłogi, poduszkowcowym noszom. Odpiął je, uruchomił, a gdy wzniosły się w powietrze, pchnął je w stronę trapu. – I nie zamierzam tracić na to czasu.
– Mówiłem. – Amy usłyszała obok siebie głos Logana. – Bezzałogowy.
– Pamiętam. – Smith przechwyciła nosze, ruchem dłoni skierowała je ku habitatowi i podążyła za nimi. – Ale nie mamy wyboru.
Kurt zbiegł po trapie i mijając stojącego jak słup dziennikarza, szturchnął go w plecy.
– Przydaj się pan do czegoś! – warknął. – Wsadźcie Dorę na nosze. Ja pomogę Hozumiemu, ledwo powłóczy nogami. Amy, rusz dupę! No już!
Logan zachwiał się, ale pozostał na miejscu.
– Macie wybór! – odkrzyknął. – Lećcie ze mną.
Simthowie nie zareagowali. Zniknęli w hangarze i android został sam. Jego uszy wychwyciły gdzieś z tyłu delikatny szum. Drgnął niespokojnie, w mig kojarząc, co go wydaje. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że zasobniki na pokładzie karetki uwalniają tysiące niewielkich, owadokształtnych maszyn. Zanim którakolwiek z nich osiadła na kurtce Logana, poderwał się do biegu, sadząc długie susy ku swojemu kopterowi, choć ocenił, że nie ma szans umknąć przed dronami niszczycielami. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie będzie ich celem, że przysłano je tutaj tylko po to, by rozprawiły się z miniaturowymi szpiegami.
Dopadł koptera, zdołał, uderzając dłonią w odpowiednie pole odblokować właz, gdy w biotyczną skórę, pokrywającą kompozytowe kości i syntetyczne tkanki zaczęły wgryzać się pierwsze maszyny.
Nadzieja matką głupich, mówią ludzie, pomyślał. I mają rację.
***
Agent Braun przybył niedługo przed zmierzchem. Zachodzące, blade słońce nie czerwieniało, jak pamiętał jeszcze z Ziemi, nawet w chwilę przed zapadnięciem się pod horyzontem, przejmując na chwilę brudnoszarą barwę od unoszącego się ponad gruntem pyłu. Technicy w kombinezonach ochronnych zaczęli pakować zwłoki, a minidrony rejestrujące, większe niż standardowe „pluskwy” jeden po drugim opuszczały miejsce katastrofy. Jego minikopter samoczynnie wylądował wśród większych maszyn służb planetarnych na pustkowiu nad Akwenem, jedynym tak dużym zbiornikiem wodnym na Soli. Przed wejściem do namiotu stanowiącego tymczasowe centrum dowodzenia śledztwem w sprawie katastrofy, Braun w milczeniu podstawił prawe przedramię pod czytnik czipów osobistych. Strażnik, przyjrzawszy się wyświetlonym na ekranie informacjom, obrzucił przybyłego szybkim, niechętnym spojrzeniem, ale przyzwalająco skinął głową i gość wszedł do środka. Wewnątrz zastał techników, rozstawiających projektory i grupkę specjalistów z biura badającego wypadki lotnicze, pogrążonych w rozmowie pod ścianą namiotu. Wszyscy czekali na wizualizację ostatnich chwil rozbitego koptera medycznego. Nagrania dronów, przetworzone przez komputer, mogły wyjaśnić, co zaszło chwilę przed katastrofą, pomóc określić jej przyczyny.
Lub całkowicie zaciemnić obraz wypadku, bo i tak się zdarzało.
Braun podszedł do zawzięcie dyskutującej grupy i skinął głową paru znajomym. Rozmowa od razu przestała się im kleić, ograniczając się do suchych faktów na temat katastrofy, które dla Brauna zresztą nie były już tajemnicą. Funkcjonariusze planetarnej policji przyglądali się agentowi z jawną niechęcią. Korporacyjny tajniak znowu będzie się wtrącał, zdawały się mówić ich spojrzenia, bo zgrzyty na styku działania różnych agencji nie należały do rzadkości. W świecie zautomatyzowanego transportu na Soli katastrofy nie zdarzały się często i zwykle oznaczały akt terroryzmu oraz kłopoty dla firmy, zarządzającej planetą. Gdyby chodziło tylko o zwykły wpadek, nie wzywano by Brauna, wystarczyliby zwykli gliniarze planetarnej komórki śledczej. Cała historia musiała mieć drugie, brudne dno. Korporacja zarządzająca planetą zapewne dobrze wiedziała, jakie; zadanie jej agenta polegało głównie na tym, by nie dowiedział się nikt więcej.
– Gotowe! – zawołał któryś z techników.
Specjaliści zwrócili spojrzenia ku centrum namiotu. Tylko Braun na chwilę przymknął oczy. Nie przepadał za momentem materializacji; odczekał chwilę, a gdy uniósł powieki, namiot wypełniała doskonała iluzja miejsca katastrofy, zmniejszona oczywiście do odpowiedniej skali. Gdyby chciał, mógłby podejść i dotknąć każdego ze spalonych ciał, ale nie ruszył się z miejsca. Ktoś z ekipy oznaczył ciała jaskrawym, żółtym kolorem, a w podobny sposób, tyle, że inną barwą wyróżnił także fragmenty rozbitej maszyny.
– Zanim zaczniecie cofanie, dajcie każdej z ofiar inny kolor – zażądał agent.
– Po co? – spytał ktoś. – Przecież widać je wyraźnie.
– Dla porządku – odburknął Braun.
Technik obsługujący komputer wykonał jego polecenie, ubierając każde z ciał w inny kolor. Na symulacji pojawiły się dwie nowe barwy, dołączając do jaskrawożółtej. Tak, pomyślał Braun. Potwierdziło się. Tylko troje.
– Macie odczyty z czipów tych ludzi? – spytał znów Braun.
– Tak. – Ktoś z biura badającego wypadki lotnicze zerknął na mały wirtualny ekran, lewitujący nad jego nadgarstkiem. – Hozumi Dora, Hozumi Masaki, Smith Kurt.
Nie dając po sobie poznać, że ten fakt ma dla niego jakiekolwiek znaczenie, wraz z innymi czekał, aż program przygotuje symulację wypadku. Przez chwilę nie działo się nic, a potem, porozrzucane bezładnie fragmenty ciał i maszyny w jednym momencie drgnęły i uniosły się w powietrze, jednocześnie stając się bardziej przejrzystymi, po czym, jak na zwolnionym, odtwarzanym do tyłu filmie, podążyły w jedno miejsce, na powrót stając się lądującą maszyną. Wtedy technik obsługujący symulację jednym ruchem dłoni zatrzymał animację i gestem, przypominającym leniwe pchnięcie oddalił od siebie obraz na tyle, by obecni mogli przyjrzeć się katastrofie z szerszej perspektywy. Wznowił animację i karetka z impetem uderzyła o grunt. Sunęła, trąc podłożem o skały, rozpadając się na kilka części. Dopiero po kilku sekundach największy z fragmentów kadłuba stanął w ogniu.
– Cofnij! – zażądał Braun. – Do momentu tuż przed upadkiem! I pokaż zbliżenie pokładu!
Specjaliści zaczęli sarkać z niezadowoleniem, ale technik wykonał polecenie. Tym razem powiększył obraz, by obserwatorzy mogli ulec wrażeniu, że patrzą na wnętrze transportowca od strony kokpitu. Braun bez słowa przyglądał się trzem postaciom: kobiecie i mężczyźnie na noszach i jeszcze jednemu mężczyźnie przypiętemu do fotela. Brakowało czwartej, Amy Smith.
– Wystarczy to panu, Braun? – usłyszał.
– Tak – odpowiedział. – Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć. Możecie kontynuować.
– Bo przyczynę katastrofy już znasz, co, Oliver? – zadrwił ktoś.
– Bo nie tego dotyczy moje śledztwo – odwarknął agent i ruszył do wyjścia.
Nie skłamał. Jego zadanie naprawdę nie obejmowało wyjaśniania przyczyn wypadku.
***
Wylądował na lądowisku placówki DLS-225 przed świtem. Drugie, dalekie pomarańczowe słońce układu, wędrujące między skąpymi tego ranka chmurami, powoli gasło w blasku wschodzącej, niemal białej gwiazdy. Jednomiejscowy minikopter Brauna miękko osiadł na zasypanym pyłem placu. Agent przeczekał małą zawieruchę, wywołaną przez wirnik jego maszyny, wydobywając z kieszeni małe pudełko z „trzmielem”, minidronem rejestrującym i sprawdzając stan naładowania jego baterii. Gdy tylko Braun wysiadł, jednym dotknięciem wybudził automat ze stanu uśpienia i otworzył dłoń. Mała dioda na grzbiecie „trzmiela” rozjarzyła się błękitem i minidron łagodnie uniósł się w powietrze. Poszybował ponad lądowisko, ogarniając je okiem zminiaturyzowanej kamery. Agent dał mu czas na rekonesans, zanim wzbudził nad panelem nadgarstkowym wirtualny ekran, rozejrzał się wokoło. Wiatry, swobodnie hulające na Wyżynie Laras zdążyły nawiać na płytę lotniska sporo pyłu, grzebiąc ewentualne ślady stóp obsługi. Kopterowi Brauna dotrzymywała towarzystwa tylko jedna maszyna: widoczny w otwartym hangarze firmowy transportowiec, typu „pelikan”. Amy Smith mogła zostać w bazie, co było mało prawdopodobne, mogła też odlecieć kopterem Logana i to obstawiał Braun, przeklinając jednocześnie nadgorliwca, który naszpikował latającą karetkę dronami niszczycielami. Miniaturowe maszyny rozprawiły się nie tylko z wścibskim dziennikarzem, ale też z resztą pluskiew, przysłanych tu przez Biuro Bezpieczeństwa Kolonialnego i kto wie, kogo jeszcze, dając Amy Smith okazję do zniknięcia.
Nie to, by Braun nie szukał jej przez prawie całą noc w sposób, zwykły dla soliańskich służb, gdy wezwania opiekunów placówki z Centrum nie dały rezultatu. Nakazał cybernetycznym analitykom przeszukiwanie milionów nagrań, dokonywanych przez mikro- i minidrony każdej doby, w poszukiwaniu choćby śladu po zaginionej, bez rezultatu. Zdjęcia satelitarne też nie przydały się na nic, tej doby powierzchnię Wyżyny Laras przed ich oczami ukrywały gęste chmury. Sygnatura identyfikacyjna maszyny Logana przestała pojawiać się w systemie kontroli lotów na krótko po tym, jak agenci Biura stracili podgląd lotniska. Dla Brauna stało się jasne, że to robota Smith. Czytał jej akta, poznał dokładnie każdy etap jej kariery w firmie, wiedział, potrafiła to zrobić. Potrafiłaby też przeprogramować komputer nawigacyjny tak, by pokazywał inną trasę przelotu niż ta, która rzeczywiście miała miejsce, więc odnalezienie koptera Logana nie musiało oznaczać rozwiązania zagadki, choć stanowiłoby jakikolwiek trop.
A Braun musiał odnaleźć Smith.
Panel na nadgarstku agenta zadźwięczał dwukrotnie, sygnalizując gotowość „trzmiela” do nadawania. Braun wzbudził niewielki ekran i przyjrzał się lądowisku z perspektywy robota. Miejsce, w którym automat wykrył słaby sygnał, emitowany przez czyjś identyfikacyjny czip przedramienny zapulsowało czerwienią. Oliver, wciąż wpatrzony w monitor, ruszył w tamtym kierunku i odnalazł jakiś duży, kanciasty kształt, niemal całkowicie zagrzebany w zwietrzelinie.
Zwłoki, przyszło mu do głowy, ale zapewne ktoś chciał, bym tak pomyślał. Warstwa pyłu wyglądała na zbyt grubą, jak na naniesioną przez wiatr. Wydobył z kieszeni kurtki służbowy czytnik kodów osobistych, pochylił się i przesuwając urządzenie nad „ciałem” szukał miejsca dogodnego do odczytu. Urządzenie złapało sygnał i podało odczyt: Amy Smith, ale Braun nie uwierzył. Wyprostował się i przyjrzał domniemanym zwłokom uważniej, dostrzegając jasny fragment kompozytu w miejscu, w którym wiatr raczej odsłaniał, niż zasypywał leżący kształt.
Domyślił się, na co patrzy, ale dla zasady przysiadł i przesunął dłoń wzdłuż czegoś, co wyglądało jak długa, cienka rurka, ścierając pokrywającą ją warstwę, odnajdując fragment kompozytowego ramienia androida, całkowicie obranego ze skóry i tkanek przez żarłoczne drony niszczyciele. Logan, zrozumiał. Odczyt wskazujący na Amy pochodził zapewne z czipu, który Smith musiała wyciąć sobie z przedramienia tuż przed odlotem; nie było powodu, by miała nie znać, choćby z filmów i kronik kryminalnych, popularnego sposobu ludzi z półświatka na unikanie identyfikacji.
Co czyniło całą sprawę trudniejszą, ale nie beznadziejną. Oznaczało też, że Smith domyśliła się, że będą jej szukać. Nic dziwnego po tym, co naopowiadał jej Logan. Na korzyść Brauna przemawiał fakt, że jej działania na pewno nie były zaplanowane, że improwizowała i zapewne popełniła wiele błędów.
Wstał i nakazał „trzmielowi” kontynuowanie monitoringu z powietrza, a sam nieśpiesznie ruszył ku otwartym wrotom hangaru. Nie, nie liczył na to, że odnajdzie Amy Smith, ukrytą w schowku czy magazynie. Zamierzał przetrząsnąć jej kwaterę w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, która pozwoli mu wpaść na jej ślad. Lubił taką starą, detektywistyczną robotę. Zamierzał również przyjrzeć się rejestrowi wylotów, po czym wpuścić do systemu stacji wirusa, który wymaże dane ruchu lotniczego w tej okolicy sprzed paru dni. Zwłaszcza z tej doby, w której doszło do poważnej awarii zasilania.
Miał czas, zanim analitycy Biura wyfiltrują z bilionów archiwalnych nagrań pluskiew, zgromadzonych w rządowym sektorze planetarnej sieci wszystko na temat Amy Smith.
***
Hotelowy pokój należał do klaustrofobicznych, ciemnych klitek, pospolitych w Sola Heaven. Smith spędziła w nim cały dzień, leżąc na skrzypiącym wyrku i kryjąc się przed „pluskwami” pod śmierdzącym, zleżałym kocem. Bolące przedramię nie pozwalało na długi sen. Przez mały świetlik o grubych szybach, pamiętający jeszcze czasy beztlenowej atmosfery, wpadało niewiele światła. Okno w tego typu pomieszczeniach zakrawało prawie na luksus, większość z tych identycznych, tanich nor wcale ich nie posiadała. Przyzwyczajona do rozległych przestrzeni Wyżyny Laras, Amy spod koca wpatrywała się obsesyjnie w nieduży kwadrat, jaśniejący tuż pod szarym, brudnym sufitem. Nawet gdy na zewnątrz się ściemniło, nie zapaliła światła. Mury kompleksów, wybudowanych niegdyś specjalnie dla szeregowych kolonizatorów, były potężne i z miasta nie dobiegały żadne dźwięki; za to ściany, dzielące poszczególne pokoje, nie grzeszyły grubością i do uszu skrytej pod kocem Amy bez przeszkód docierały odgłosy z pomieszczeń obok. Te pokoje wynajmowano również na godziny i co poniektórzy skwapliwie korzystali z możliwości rozklekotanych łóżek. Wentylacja szwankowała, duszne powietrze przyprawiało o ból głowy, potęgując obawę przed chorobą, która niemal wykończyła Dorę Hozumi. Smith niemal żałowała, że nie została na brzegu Akwenu, tam, gdzie wylądowała nad ranem. Pluskiew i jurnych sąsiadów na pewno byłby tam mniej.
Nocą posadziła kopter Logana na kamienistym brzegu Akwenu, jedynego dużego zbiornika wodnego na Soli, mniejszego jednak niż najmniejszy ziemski ocean. Rozpięła uprząż, pchnęła drzwi i, nie wysiadając, zamknęła oczy, by odetchnąć zimnym, wilgotnym powietrzem. Zdawała sobie sprawę, że ucieczka z Wyżyny Laras była najłatwiejszym elementem jej naprędce skleconego planu. W oddali, na spokojnej tafli wody, płonęły lampy boi nawigacyjnych, a nad lądem jaśniała łuna nieodległego miasta portowego, co nie łagodziło świadomości, że gdy już Amy wyśle kopter w dalszą drogę, zostanie w ciemności całkiem sama. Zaprogramowała dalszy lot autonomicznej maszyny, wysyłając ją na przedmieścia Salt Marsh City, w miejsce, którym rządziły gangi. Liczyła na to, że kopter szybko zwróci na siebie uwagę ludzi z półświatka i zostanie ukradziony. Wysiadła, zabierając ze sobą tylko kurtkę, latarkę, zagłuszacz Logana i jeden z „kolibrów”, minidronów dziennikarza, o zasięgu znacznie większym, niż pospolite pluskwy. Gdy kopter wzbił się w powietrze, przyklęknęła i ułożyła swój marny ekwipunek na kamienistej plaży. Zimno przyprawiło ją o dreszcze, ale odpędziła myśl o chorobie. Wzbudziła mały ekran nad panelem nadgarstkowym, nawiązała połączenie z systemem „kolibra”, zaprogramowała go na lot ku jednej ze stacji-wysp, unoszących się na Akwenie i wpisała wiadomość. Zaszyfrowała ją, a jako podpowiedź do hasła, użyła daty, której znaczenie znały tylko dwie osoby na Soli: ona i człowiek, pracujący na plantacji sinic. Wyłączyła ekran, wstała i unosząc minidrona w dłoniach, czekała, aż zajarzy się na błękitno i wzbije w powietrze, by poszybować nad Akwen. Dreszcze wróciły, gdy zniknął jej z oczu, wtapiając się w noc.
Westchnęła i z ciężkim sercem ruszyła ku łunie świateł Sola Heaven. Ukryła twarz pod kapturem, by utrudnić inwigilację owadokształtnym robotom i, oświetlając sobie drogę latarką, o świcie dotarła do miasta. Dopiero tam włączyła zagłuszacz, proste urządzenie zakłócające pracę najbliższych mikrodronów. Zdolne oślepić te pluskwy, które mogłyby spojrzeć jej w twarz, ale nieskuteczne przeciw tym, które wywęszyłyby trop i śledziłyby ją z wysokości.
Wynajęła pokój w znajomym hotelu, uiszczając zapłatę anonimowymi kośćmi płatniczymi. Facet, który przyjmował należność, ledwo spojrzał na twarz zakapturzonej postaci, nie spytał też o tożsamość. Nie miała złudzeń, że Służby w końcu ją dopadną, ale miała nadzieję, że Gerry Tomala znajdzie ją wcześniej. Opłukała twarz w klaustrofobicznej łazience i wpięła zagłuszacz do portu ładującego na ścianie. Długa droga na piechotę przez solaheaveńskiego molocha poważnie wyczerpała moc jego ogniw. Świadomość, że urządzenie wciąż działa nie przyniosła Amy ukojenia. Smith wpełzła pod koc i tak trwała, oszukując głód pastylkami energetycznymi; dopiero tam poczuła, że nie widzą jej potwory, zupełnie jak małe dziecko. Czas dłużył się niemiłosiernie.
Wreszcie, ciche pukanie do drzwi wyrwało Amy z letargu. Na moment zesztywniała z bijącym mocno sercem i ściśniętym gardłem; musiała przysnąć, pomimo tych wszystkich pastylek. Za świetlikiem pod sufitem zapadł już szarawy, soliański zmrok. Pokonując sztywność zastanych kolan, pokuśtykała i wspinając się na palce, spojrzała w oko staromodnego wizjera. Oślepiona światłem z korytarza, odsunęła głowę i zamrugała parę razy, zanim znów odważyła się zerknąć, ale obraz, który za pierwszym razem zdążył zarejestrować wzrok, nie zniknął. Ostrożnie, unikając zbędnego hałasu, uchyliła drzwi i, sama skryta w cieniu pokoju, szepnęła z ulgą:
– Nareszcie, Gerry.
***
Mimo, iż Braun nie patrzył na żaden ekran, „Nietoperz”, dron zaprojektowany specjalnie do inwigilacji ludzi, samodzielnie śledził drogę Tomali z portu w samo serce miasta, pomiędzy krępą zabudową Sola Heaven. Żadne z nielicznych, choć gęsto zaludnionych miast nie dorobiło się jeszcze wysokościowców na miarę ziemskich metropolii. Barakowate budynki, choć potężne, z góry sprawiały wrażenie poustawianych regularnie pudeł czy kontenerów. Takie rozwiązania, choć nieefektowne, należały do konstrukcji tańszych i praktycznych, wciąż połączonych ze sobą siecią przejść i tuneli z nieaktywnymi już śluzami i grodziami. Tomala nie wysilał się, by kluczyć i mylić tropy, jakby nie spodziewał się, że ktoś może podążać jego śladem, albo nie zależało mu na tym, by zmylić pogoń. Gdy obiekt zniknął w jednym z wielu wrót do labiryntu budynków, na ścianach którego wciąż widniały oznaczenia „Kompleks mieszkalny 4-0-0”, „Nietoperz” uwolnił pluskwy, które natychmiast podjęły trop i bezszelestnie pognały za Gerry’m, by, wczepiwszy się w jego włosy i ubranie, rozpocząć wysyłanie sygnału naprowadzającego. Tu natychmiast zostały oślepione: Tomala używał taniego, prostego zagłuszacza o krótkim zasięgu. Przygotowane na taką ewentualność, wykonały polecenie zawarte w ich programie i, choć ogłupione, rozproszyły się i oddaliły od obiektu. „Nietoperz” natychmiast wysłał kolejne, nakazując im śledzenie Tomali poza granicą bańki jego zagłuszacza, po czym samoczynnie przeszedł w stan oczekiwania, zawisając na niebie nad miastem. Pluskwy za śledzonym człowiekiem przemykały niezauważone w korytarzach i wąskich przejściach, przekazując do bazy, że zmierza ku obskurnemu hotelowi, wynajmującemu pokoje na godziny. Uczepiwszy się sufitu i ścian zarejestrowały, jak Tomala rozmawia z facetem w recepcji i jak płaci, być może za nocleg, albo za to, by zagadywany odzyskał pamięć. Ruszyły za nim, gdy nie klucząc zbyt długo po wąskich korytarzach odnajduje właściwy pokój, jakby dobrze znał to miejsce i puka do drzwi. Gdy Tomala znalazł się w środku, pluskwy osiadły na ścianach w bezpiecznej odległości poza zasięgiem zagłuszacza.
Jedna z nich zdążyła jednak zarejestrować, że drzwi otworzyła śniadoskóra kobieta o wzroście i budowie ciała Amy Smith. Zgodnie z założeniami wpisanymi do ich programu wysłała alert. Braun odebrał go w Centrum Medycyny Kosmicznej, w miejscu, wciąż zwanym Landing Point One. Czekał na lądowisku kopterów przy placu przed głównym wejściem do najważniejszego instytutu naukowego na planecie na Sarę Grimson, oparty o burtę swojego minikoptera. Otrzymał wiadomość i zaklął, bo lekarka się spóźniała, ale z rozmowy z nią nie zamierzał rezygnować. Pozwolił więc, by roboty kontynuowały pracę wiedząc, że teraz Smith nie uda się już zniknąć. Strategia przeszukiwania milionów nagrań przez analityków zintegrowanych z policyjną bazą danych nie mogła nie przynieść efektów, a monitoring wszystkich ludzi, z którymi system połączył uciekinierkę, nie stanowił wielkiego problemu na planecie, na której pluskiew mieszkało wielokrotnie więcej niż kolonistów.
Dlatego Braun czekał, wpatrując się w oświetlone okna dwupiętrowego budynku o wdzięku portowego kontenera. Za głównym oddziałem kryło się jeszcze kilka podobnych, otaczających dziedziniec z jednym z niewielu na tej planecie zieleńców, którego namiastkę miał przed sobą. Agent nie pamiętał nazw roślin, wiedział tylko, że przywieziono je Ziemi. Na chwilę zatrzymał wzrok na powykręcanym pniu iglastego krzewu, na starym globie znoszącego najtrudniejsze, górskie warunki. Na tej planecie usiłowano zaszczepić go w różnych rejonach, lecz bez powodzenia, więc ten marny klombik świadczył raczej o porażce niż sukcesie tutejszych specjalistów od terraformingu. Tych samych, których poprzednicy podjęli decyzję, by zacząć proces zmiany planety w zdatną do życia dla ludzi, pomimo odnalezienia na niej śladów prymitywnych mikroorganizmów. Pierwsi kolonizatorzy, ci, którzy jeszcze nie rozstawali się z kombinezonami kosmicznymi i oddychali powietrzem z butli, zakładali, że większość tubylczych bakterii wyginie, gdy w atmosferze pojawi się produkowany przez sinice tlen i tak rzeczywiście się stało. Ale Pseudospiria ramenti przetrwała szok tlenowy. I dostosowała się do nowych warunków tak udanie, że naiwnością byłoby podejrzewać, że dokonała tego sama.
Sara Grimson pojawiła się wreszcie w drzwiach głównej placówki badawczej na Soli. Braun po raz ostatni zerknął na raport od „Nietoperza”, lewitującego nad Sola Heaven i wygasił wirtualny ekran czekając, aż lekarka ominie marny klomb i przemierzy plac. Jak zauważył, pokonywała go wyjątkowo opieszale jak na kogoś, z kim niegdyś był całkiem blisko.
– Co jest? – spytała, zatrzymując się kilka kroków od niego. – Coś ważnego czy właśnie dziś zachciało ci się pieprzenia? Jeśli to drugie, to masz pecha. Nie mam czasu, ledwo się wyrwałam.
– To tak jak ja. Przejdziemy się – polecił. – Odpowiesz na kilka pytań.
Grimson zasznurowała usta i pierwsza ruszyła ku pustej stronie lądowiska.
– Mam nadzieję, że zagłuszasz – wymamrotała, zła, że jednak nie chodzi o to drugie.
– Zawsze – odparł, natychmiast się z nią zrównując. – Też nie mam czasu, więc załatwmy to szybko. Muszę wiedzieć, kto z personelu na Laras był zakażony.
Wzruszyła ramionami.
– Wymazy pobraliśmy tylko od trzech osób. Wszystkie z wynikiem pozytywnym. Jedna osoba, Amelia Smith, nie zgodziła się na badanie.
– Czyli mogła nie być zakażona?
– Mogła, ale co to ma za znaczenie? – natychmiast spytała Grimson. – Przecież zginęła w katastrofie. Nigdy się nie dowiemy, bo ktoś od was spanikował i… – Przystanęła, myśląc intensywnie. – Chyba, że nie zginęła. Nie wsiadła na pokład?
Braun zatrzymał się również.
– Domysły zachowaj dla siebie – warknął. – Interesują mnie tylko konkrety. Przed wylotem nie miała objawów. Była zakażona czy nie?
Grimson przewróciła oczami i splotła ramiona na piersiach.
– Dobrze, więc będzie wersja dla wyjątkowo tępych gliniarzy – powiedziała. – Mogła być zdrowa, mogła być nosicielką jak tamtych troje, albo ulec zakażeniu, ale jej system odpornościowy był na tyle silny, że nie wykazywała jeszcze objawów. Mogło w jej przypadku wcale nie dojść do inicjacji zjadliwości, bo – tu tylko gdybam – miała szczęście przebywać w jakimś pomieszczeniu bardziej ekranowanym niż inne, gdy potraktowano ich impulsem wyzwalającym. Nie wiem, kto na górze wydał na to zgodę, ale nie chciałabym nigdy w życiu spotkać tego sukinsyna. Chory eksperyment!
– Skąd wiesz, że to on, nie ona? – mruknął Oliver. – Powinnaś być wdzięczna, bo skąd byście wiedzieli, jak to działa?
– Mamy modele doświadczalne – przypomniała lodowatym tonem. – Nie trzeba było tej tragedii. Powiem ci jeszcze coś. Coś, co będzie miało status „tajne najwyższy priorytet”, gdy z tym skończymy. Ostrożnie licząc, nosicielami jest jakieś siedemdziesiąt procent pracowników Duisberga, a badaliśmy tylko naszych, więc w skali planety może być ich więcej. Zdajesz sobie sprawę co będzie, gdy ktoś z was, sukinsyny z Biura – za przyzwoleniem naszego chorego zarządu – zechce potraktować takim impulsem Sola Heaven albo Salt Marsh?
Braun skrzywił się lekko.
– Nie mamy technologii, która objęłaby sygnałem całe miasta – odpowiedział szczerze. – Ale skoro ktoś zadał sobie trud, by w ten sposób ulepszyć tego przeklętego mikroba, zapewne taką dysponuje. I, na twoim miejscu, bałbym się tego kogoś, nie nas.
Doszedł do wniosku, że nie dowie się, czy Smith jest nosicielką. Nieważne, trudno. Istniała możliwość, że on sam nim jest, ale zadziwiająco mało go to obeszło. Odwrócił się i ruszył w kierunku minikoptera.
– No i co? – zawołała za nim zaczepnie Grimson. – Tak po prostu? A cholerne „dziękuję”?
– Nie ma za co – odkrzyknął, nie spoglądając w jej stronę.
Nie sprawdzał, czy śledzi jego odlot do Sola Heaven.
***
– Nie opłaca się ukrywać – orzekł po dłuższej chwili, wodząc wzrokiem po ciemnym suficie i zatrzymując spojrzenie na świetliku. – To się nie uda.
Amy oderwała wargi od piersi Tomali i przywarła czołem do jego policzka. Nie pierwszy raz spotykali się i kochali w tym miejscu, ale po raz pierwszy w takich okolicznościach. Właściwie, Smith tego dnia nie miała najmniejszej ochoty na seks, ale wiadomość o śmierci wszystkich pasażerów latającej karetki, którą przyniósł Gerry sprawiła, że Amy poczuła się jeszcze bardziej załamana i bezbronna niż wcześniej. I że, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebowała pocieszenia. Tomala zaś skwapliwe jej to wsparcie zapewnił.
– Tak – szepnęła. – Ale przez chwilę wyobraziłam sobie, że powiesz inaczej. No, że zostawisz żonę, że uciekniemy, znikniemy, zaszyjemy się gdzieś, w którymś z mniejszych miast–portów i będziemy razem. To bardzo głupie, wiem.
– Nie głupie. – Pocałował ją w czoło. – Po prostu nierealne. Jeśli coś wam zrobili, eksperymentowali na was, to nie dadzą ci spokoju. Jedyne wyjście, to stawić im czoło, zmierzyć się z nimi wszystkimi. Z całym Duisbergiem. Ujawnić to, co zaszło na Laras.
– Oszalałeś. – Wyciągnęła dłoń spod koca i zanurzyła palce w jego włosach. – Mamy podskoczyć korporacji i walczyć z całym zarządem planety? My? Ty, ogrodnik z plantacji sinic i ja, technik układów podtrzymania życia. Dwoje mocarzy, nie ma co!
– Dlatego nie będziemy walczyć sami. – Sięgnął po jej dłoń i położył sobie na piersi. – Znam kogoś, kto nam pomoże.
– Na porządnego adwokata nas nie stać – zauważyła ponuro.
– Nie potrzebujesz adwokata, Amy. Nic nie zrobiłaś. Znam dziennikarza… – zaczął, ale urwał, gdy podniosła się gwałtownie i usiadła na posłaniu, spoglądając na niego z przestrachem.
– Jeden już zginął, tylko dlatego, że interesował się tym tematem – zaprotestowała. – Oni nie cofną się przed niczym, a ja nie chcę, by zginął ktoś jeszcze.
– Tak, Tony Logan. Szok! Naprawdę był androidem? To się w głowie nie mieści, że Duisberg napuszcza na siebie swoje własne produkty. – Tomala usiadł również. – Człowiek, o którym mówię, to mój kumpel z dzieciństwa. Nasze rodziny przyleciały na tę parszywą planetę tym samym statkiem. Nazywa się Wolnik, pisze dla Sola Heaven Tribune.
– Wiem który to – mruknęła bez przekonania, nieco zdziwiona, że Tomala ma takie znajomości. – Prowadzi jakieś polityczne pyskówki na holokanale czwartym. Kurt i Hozumi je oglądają co wieczór… znaczy, oglądali. – Westchnęła cicho. – A Sola Heaven Tribune to taki sam szmatławiec jak Salt Marsh Herald.
– Szmatławiec – przyznał, ponownie pocałował ją w czoło, zsunął nogi na podłogę i sięgnął po leżące tam spodnie. – Ale niezależny. Nie liże dupy tej zasranej korporacji. Wiem, gdzie złapać Johnny’ego. Załatwię to. Poczekasz tutaj, wrócę po ciebie, albo wrócimy obaj. W najgorszym razie przyjdzie po ciebie sam. Otwórz tylko jemu, nikomu innemu.
– Mam złe przeczucia – szepnęła, gdy Tomala wstał i kończył się ubierać. – Oni mogą już wiedzieć, że…
– O czym? – Wzruszył ramionami i wskazał ruchem głowy na ścianę, zza której dobiegały odgłosy wyjątkowo hałaśliwej pary. – Gdyby chcieli śledzić każdego faceta, który w takich norach umawia się na pieprzenie, nie starczyłoby im pluskiew.
Amy nagle zrobiło się zimno. Szczelniej okryła się kocem, jakby nagle zaczęła jej przeszkadzać własna nagość. Tomala mógł mieć rację, ale coś w jego tonie zaniepokoiło Smith. A może nie podobał się jej to, jak bagatelizował zagrożenie? Lub, po prostu, sposób, w który trywializował, deprecjonował ich związek. Nie zamierzała jednak czynić mu wyrzutów; tylko on mógł jej pomóc. Opadła na posłanie i przymknęła powieki.
– Tego jednego nie zabraknie im nigdy – powiedziała ponuro.
***
„Nietoperz” przekazał Braunowi, że Tomala opuścił pokój hotelowy i, klucząc to tu, to tam, dotarł w okolice redakcji Sola Heaven Tribune. Tu zakupiwszy jakąś chińszczyznę od ulicznego sprzedawcy, jadł mechanicznie, jednocześnie przyglądając się okolicy.
Pluskwy naraz zarejestrowały, jak Tomala ożywił się, wrzucił niedojedzone danie do kosza, i, pozornie bez pośpiechu, ruszył przed siebie. Jak prawie wpadł na człowieka, którego system rozpoznał jako Johnny’ego Wolnika i rozmawiał z nim chwilę. O czym, tego pluskwy nie nagrały, zastygając na granicy bańki zagłuszacza, ale całe zdarzenie, pełne emocjonalnych gestów, przywodziło na myśl przypadkowe spotkanie starych przyjaciół. Analitycy wciąż przetrząsali sieć w poszukiwaniu nagrań z cywilnych mikrodronów, które, nie ogłuszone wtargnięciem do bańki z oddali mogły zarejestrować całe zdarzenie. Istniała szansa, że wtedy odczytają słowa obu mężczyzn z ruchu ich warg. Braun obawiał się jednak, że nie trafią na aż tak dobre nagranie.
Tomala i Wolnik rozstali się, podążając każdy w swoją stronę. „Nietoperz” uwolnił więcej mikrodronów; roboty rozdzieliły się, by śledzić każdego z nich. Gerry, już bez kluczenia, złapał autonomiczną taksówkę i udał się do portu. Próbował sprawiać wrażenie faceta, który wyrwał się na krótki wypad do miasta i właśnie wraca do nudnej pracy, ale Braun nie dał się zwieść. Agent miał jednak poczucie, że wciąż kontroluje sytuację i postanowił po prostu obserwować rozwój wydarzeń.
To, co zaszło później, zachwiało tym poczuciem.
Wolnik udał się na kolację w modnej restauracji przy centralnym placu miasta, niegdyś okrytym przejrzystą kopułą, pozwalającą kolonistom na namiastkę spaceru po Soli bez skafandrów. Elementy podpór zdemontowanej czaszy wykorzystano do rozpięcia zadaszeń i postawienia ścian nowoczesnych, przestrzennych, pełnych światła budynków, tak odmiennych od klitek wypełniających moduły z początków terraformacji. Wolnik zajął miejsce przy stoliku w głębi sali, złożył zamówienie, po czym nagle włączył zagłuszacz. Zanim zdezorientowane pluskwy wycofały się z bańki i odzyskały zdolność obserwacji, dziennikarza już nie było. Braun zaklął pod nosem, ale nie przejął się tym zbytnio, zakładając, że Wolnik ulotnił się jakimś tylnym wyjściem. Mógł zlecić analitykom przeszukiwanie cywilnych nagrań z tej okolicy, które pojawiały się w sieci, ale nie zrobił tego. Przeczuwał, dokąd dziennikarz się uda i nie pomylił się ani trochę. Wykonał jedno połączenie, krótko i konkretnie wyjaśnił sytuację odpowiedniej osobie, wydał rozkaz, udostępnił częstotliwość, na której nadawał zespół „Nietoperza”, po czym zerknął na ekran nad nadgarstkiem, ale w kompleksie mieszkalnym 4-0-0 nie zaszły żadne zmiany.
Pluskwy w hotelowym korytarzu wciąż czatowały na najdrobniejszy ruch Amy Smith.
***
Nie zmrużyła oka tej nocy. Zagryzała wargi i wstrzymywała oddech, nasłuchując kroków z korytarza. Gerry dawno powinien był wrócić, myślała z coraz większym niepokojem. Spotkanie przedłużało się ponad miarę; to zły znak. Od samego początku nie podobał jej się pomysł wezwania na pomoc dawnego przyjaciela, choć Tomala zarzekał się, że zachowa ostrożność. Żałowała teraz, że nie poszła z nim; jeśli wpadliby w pułapkę, to razem. Nie daruję sobie, jeśli przytrafiło ci się coś złego, Gerry, powtarzała bezgłośnie. Nie daruję… Myśl, że mogła go stracić tak, jak straciła Kurta, ciążyła jej coraz bardziej. Nie pomagała świadomość, że mąż sam zdecydował się wsiąść na pokład latającej karetki wraz z Hozumimi. Wciąż rozpamiętywała tamtą sprzeczkę przed startem, gdy mówiła, wskazując na dziennikarza, czekającego w kokpicie drugiego koptera:
– Powinniśmy lecieć z Loganem, Kurt.
– Mowy nie ma! Co on ci nagadał? Nawiedzony pomyleniec! A ty uwierzyłaś, jak ostatnia idiotka!
– Kurt, proszę! To jakaś śmierdząca sprawa. Duisberg będzie chciał wszystko zatuszować i...
– Ani słowa, Amy. Otrzymaliśmy jasne polecenie, to raz. A dwa, nie zamierzam ryzykować własnym zdrowiem! Ani życiem, bo jakiś świr naopowiadał ci niestworzonych rzeczy!
– Nie jesteś chory, Kurt.
– Ale za chwilę mogę być, a ten twój palant nie potrafi nawet zawiązać bandaża. Tracimy czas. Dora zaraz się przekręci, nie widzisz? Jak wyciągnie nogi, to będzie twoja wina!
– Kurt, niech lecą sami. Nie chcesz uciec z Loganem, więc zostańmy tutaj. Kurt, proszę…
Smith nabrał powietrza do płuc i zamilkł na moment, po czym warknął:
– Chcesz, to zostań sobie sama. Mam cię serdecznie dość.
Nie znalazła dobrej riposty na te słowa. Cofnęła się o kilka kroków, przymknęła oczy, czując pod powiekami łzy złości. Podmuch, wzbudzony śmigłami startującej karetki wypełnił powietrze pyłem, uniesionym z dawno nie oczyszczanego lądowiska. Amy przeczekała zawieruchę, a gdy otworzyła oczy i opadła kurzawa, kopter medyczny zmalał do niewielkiego punktu na zachmurzonym niebie. Dopiero wtedy tak naprawdę podjęła decyzję o tym, by skorzystać z propozycji Logana. Odwróciła się i spojrzała za siebie: dziwne, ale dziennikarz wciąż siedział w kokpicie swojej maszyny. W pierwszej chwili uznała, że Logan chciał uniknąć nagrania przez kamery karetki, ale szybko przypomniała sobie, że wcześniej mu to nie przeszkadzało. Ruszyła w jego stronę, z każdym krokiem nabierając coraz większych podejrzeń, że coś jest nie tak.
Jeszcze teraz, w hotelowym pokoju, na wspomnienie ciała androida, pożeranego na jej oczach przez tysiące mikrodronów-niszczycieli, żołądek podszedł Amy do gardła. Zwymiotowałaby, gdyby nie pukanie do drzwi. Dźwięk podziałał na nią jak dźgnięcie nożem: poderwała się na równe nogi i podbiegła do drzwi. W wizjerze nie zobaczyła jednak Tomali. Jęknęła boleśnie i natychmiast zakryła usta dłonią. Pukanie się powtórzyło, a zdezorientowana Smith wstrzymała oddech. Co teraz, co teraz, do jasnej cholery, co zrobić, powtarzała w myślach.
– Pani Smith? – usłyszała cichy głos zza drzwi. – Amy? Proszę mi zaufać. Gerry wpadł. Wszystko widziałem. Jestem sam. Pomogę pani.
Amy zalała fala gorąca. Gerry wpadł? Co to znaczy? Aresztowali go? Zabili? Z rozpaczy zagryzła zęby na własnym palcu; nie poczuła bólu, tylko smak krwi.
– Pani Smith, wiem, że pani tam jest. Nie może pani tu dłużej zostać, Służby wiedzą. Już jadą, zaraz tu będą. Nie ma czasu do stracenia, rozumie pani?
Pod Amy ugięły się kolana. Czyli jednak sprowadziła nieszczęście na wszystkich, na których jej zależało. Teraz już nie zależało jej na nikim. Walcząc z wilgocią pod powiekami, podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. W sztucznym świetle korytarza blada skóra Logana wyglądała na jaśniejszą, niż w rzeczywistości. Szybko go odtworzyli, pomyślała. Za szybko.
Zapewne miała przed sobą po prostu inną wersję tego samego modelu.
***
Braun znalazł się w porcie Sola Heaven w środku nocy, zanim miejscowe służby zdały sobie sprawę, że popełniono jakąkolwiek zbrodnię. Parszywe miejsce na śmierć, myślał, podchodząc do lądowania nad mariną i patrząc na światła pozycyjne portowych dźwigów odbijające się w smolistej powierzchni Akwenu. Wylądował na najszerszym z pomostów, wyskoczył z koptera i ruszył na poszukiwania poduszkowca Tomali. Raz po raz zerkał na podgląd okolicy na ekranie nad nadgarstkiem, przesyłany przez „Nietoperza”. Przynajmniej w ten sposób robot rehabilitował się po awarii, która oślepiła jego i wszystkie podległe mu pluskwy w chwili, gdy najbardziej ich potrzebował. Braun chciał myśleć, że to tylko awaria, nie sabotaż, choć przeczucie mówiło mu, że oszukuje sam siebie.
Mijał jeden kuter po drugim, aż odnalazł niedużą maszynę serwisową obarczoną dodatkowym zbiornikiem paliwa. Na burcie widniały znajome symbole stacji–wyspy, miejsca pracy Tomali. W sumie nic dziwnego, to się nie mogło udać, rozważał Oliver, choć nie musiało się tak skończyć.
Tomala czekał na Wolnika i Amy w porcie, w nadbudówce służbowego poduszkowca. „Nietoperz” lewitował na niebie nad mariną, a pluskwy zajmowały pozycje na granicy bańki zagłuszacza, którego Gerry nie wyłączał ani na chwilę. Johnny faktycznie zjawił się na przystani, ale bez Amy Smith. „Nietoperz” zarejestrował, jak dziennikarz szuka kutra dawnego kolegi, ale nie dane mu było zobaczyć, czy go odnalazł.
Nagle cały obszar zalała czerń.
Nie chodziło o zagłuszanie, czy chwilową dezorientację robotów w porcie. Drony oślepły, a ekran nad nadgarstkiem Brauna wypełnił się szumem. Próby restartu nie przyniosły żadnego efektu. Wściekły agent kolejny raz wysłał analitykom polecenie przeszukania sieci i odnalezienie przekazów od cywilnych automatów z mariny. Gdy zaczęli meldować brak jakichkolwiek sygnałów z tamtego obszaru, Braun wybiegł z biura i minikopterem udał się do Sola Heaven.
Roboty odzyskały wzrok, gdy był w połowie drogi. Pozornie nic nie zaszło: zagłuszacz Tomali wciąż działał, ale słabł, i, zanim kopter Brauna zawisł nad portowym lądowiskiem, wyładował się zupełnie. Wtedy mikrodrony, nie ograniczane jego bańką, podeszły bliżej, szukając szczeliny, którą mogłyby wniknąć do wnętrza nadbudówki. Zarejestrowały przy okazji nieruchomą postać Tomali, opartą o pulpit sterowniczy w pozycji, przywodzącej na myśl kogoś, kogo nagle zmorzył sen.
Braun odgadł już, co zaszło, choć nie umiał wskazać motywów Wolnika, lecz miał nadzieję, że miejsce zbrodni przemówi do niego, ujawniając jakiś trop. Pchnął kopter nad marinę i wezwał ekipę naukowców z Centrum.
***
Popełniła błąd. Zrozumiała to, gdy minęli Wolnika. Logan chwycił ją za rękę, wyprowadził z kompleksu 4-0-0 na ulicę, wsiadła z nim do elektrochodu i odjechali pośpiesznie. Zobaczyła dziennikarza Sola Heaven Tribune przez okno po stronie pasażera, podniosła nawet rękę, by uderzyć w szybę, otworzyła nawet usta, by zawołać, ale nie zdobyła się na to. Nie usłyszałby jej, szybko zniknął w wejściu do kompleksu habitatów, nie patrzył nawet w ich stronę. Poczuła, że zdradziła Tomalę, że jego cierpienie poszło na marne. W dodatku zostawiła zagłuszacz w porcie dokującym w pokoju; po prostu o nim zapomniała. Błąd za błędem, i tak przez całe parszywe życie, pomyślała. Wyprostowała się i zerknęła z ukosa na androida. Zauważyła, że nie używał autopilota. Prowadził elektrojazd samodzielnie, jakby nie był pewien, dokąd droga ich poprowadzi albo spodziewał się kłopotów. Wyglądał identycznie jak Logan, który zginął na Laras, zupełnie jak człowiek. Od prawdziwego mężczyzny różniły go tylko detale – Tomala po tylu emocjach na pewno pociłby się jak przysłowiowa mysz, przeklinał albo nerwowo bębnił palcami w kierownicę. A Kurt zapewne zasypałby ją pretensjami i oskarżeniami, że to wszystko jej wina, że do niczego się nie nadaje, że jak zwykle spieprzyła sprawę.
– Co spotkało Gerry’ego? – spytała, by przerwać niezręczną ciszę. – Powiedziałeś, że wiesz.
– Zabrali go.
– Kto?
– Biuro. Musieli go śledzić.
Przymknęła powieki i westchnęła ciężko. To twoja wina, ty głupia, pomyślała z rozpaczą.
– Nie jesteś Tonym Loganem – powiedziała.
– Jestem – odparł.
Otworzyła oczy. Uznała, że android po prostu nie zrozumiał pytania.
– Nie jesteś tamtym Tonym Loganem – wyjaśniła, akcentując słowo „tamtym”.
Android wzruszył ramionami jak człowiek.
– Co za różnica? – odparł. – Nazywam się Tony Logan, czuję się jak Tony Logan, wyglądam jak Tony Logan, będę pisał dla Salt Marsh Herald. Nigdy nie byłem nikim innym. W czym problem?
Już miała rzucić coś w stylu „cholerna kopia to nie oryginał”, ale ugryzła się w język.
– Do czego ja jestem ci potrzebna? – spytała zamiast tego.
Android uśmiechnął się szeroko.
– Masz do opowiedzenia sensacyjną historię, a ja chcę napisać świetny artykuł. To logiczne.
Nawet uśmiech ma ten sam, pomyślała. I poczuła się oszukana i zła, że pozwoliła się oszukać.
– A to, że roboty Duisberga kopią dołki pod swoimi stwórcami, jest logiczne? – spytała zaczepnie.
Uśmiech nie zniknął z twarzy Logana ani na chwilę.
– Amy, niech pani przypomni sobie rodziców. Czy robi pani tylko to, czego oni od pani oczekują?
Trafił celnie. Według rodziców wszystko robiła nie tak, począwszy od wyboru zawodu, ślubu z Kurtem, a na pracy na zadupiu i rezygnacji z kariery w miastach kończąc.
– To nie to samo. – Skupiła spojrzenie na mieście za przednią szybą elektrojazdu. Zaczynało świtać, światła Sola Heaven bladły, przytłaczające, brzydkie budynki szarzały jak niebo nimi. Nagle Amy zatęskniła za samotnością na Wyżynie Laras. Za przestrzenią i za wszystkim, co jej odebrano. – Wiesz co, Logan? Zatrzymaj się. Dzięki za pomoc, ale zmieniłam zdanie.
– Nie poradzisz sobie, Amy. – Android przestał się szczerzyć. – Znajdą cię.
– Poradzę sobie – powtórzyła. – Zatrzymaj wóz.
– Jesteś pewna? Nie masz się już do kogo zwrócić.
– Tak. Zatrzymaj ten cholerny samochód! – krzyknęła. – I to już!
Na Tonym jej wybuch nie zrobił większego wrażenia.
– Tu jest zakaz – powiedział.
– Mam to gdzieś. Zatrzymaj się!
Android zwolnił. Elektrojazd toczył się jeszcze przez chwilę, aż zastygł w zupełnie przypadkowym miejscu. Gniew powoli opuszczał Amy; nawet zdążyła poczuć zażenowanie, że podniosła głos.
– Dzięki za podwózkę – wymamrotała i wysiadła.
Stanęła na trotuarze i rozejrzała się wokoło. Sola Heaven nie było pocięte siatką ulic jak ziemskie miasta, drogi biegły tu koncentrycznie, ku centralnemu placowi, tak, jak je zaprojektowano w czasach przed terraformacją. Wyglądało na to, że Logan kierował się ku peryferiom i zapewne zamierzał opuścić metropolię. Amy zaś nie miała pomysłu, co ze sobą zrobić, ale instynktownie ruszyła w przeciwnym kierunku, ku sercu miasta. Nie obejrzała się za siebie, by sprawdzić, czy android odjechał. Nie słyszała silnika; założyła, że tego nie zrobił i niemal czuła jego wzrok na plecach. Swobodniej poczułaby się w tłumie, ale o tej porze po chodnikach poruszali się tylko pojedynczy przechodnie. Nie przyjrzała się mężczyźnie, który właśnie ją mijał.
Wszystko stało się tak nagle, jakby czas przyspieszył bieg.
Zauważyła coś, na co zwykle nie zwracała uwagi: mikrodrony. Kilka przypadkowych pluskiew, jakby odbitych od otaczającej ją, niewidocznej bariery, rozproszyło się we wszystkie strony. Powietrze wypełnił wizg cofanego elekrojazdu. Słysząc go odwróciła się odruchowo i niemal straciła równowagę, bo jej ciało automatycznie, trwając jeszcze w skręconej pozycji, już próbowało rzucić się do ucieczki na widok powracającego auta Logana. Przed upadkiem powstrzymała Amy czyjaś silna dłoń, zaciskająca się na jej ramieniu. Krzyknęła w przestrachu, ale dźwięki szybko uwięzły jej w gardle, gdy Logan zatrzymał samochód tuż przed nią.
Ktoś pociągnął Smith, obrócił ją, chwycił drugie ramię i, ukrywając się za plecami Amy, przytrzymał, czekając, aż samoczynnie otworzą się tylne drzwi elektrojazdu. Napięła mięśnie i szarpnęła tułowiem w nieskutecznej próbie wyrwania się z matni.
– Wsiadaj – usłyszała nieprzyjemny głos nieznajomego nad uchem – albo nigdy więcej nie zobaczysz Tomali.
Serce podeszło jej do gardła. Bez walki pozwoliła wepchnąć się z powrotem do pojazdu, napastnik natychmiast wsiadł za nią, warcząc:
– Ruszaj, Logan!
– Tak jest, panie Braun.
Android wykonał polecenie, nie czekając aż domkną się drzwi. Amy wcisnęła się w kąt tylnego siedzenia, jak najdalej od napastnika, który właśnie sięgał po coś za pazuchę kurtki. Struchlała, spodziewając się broni, ale facet wyjął zagłuszacz i skorygował ustawienia, po czym ukrył urządzenie z powrotem w kieszeni.
– Zachowaj rozsądek, Smith – powiedział. – To twoja jedyna szansa.
Głośno przełknęła ślinę i uważnie spojrzała na mówiącego. Ciemnoblond, gęste włosy, oczy niebieskie, zimne, kryjące w sobie niemą groźbę, zmęczona twarz, choć należąca do osoby co najwyżej około czterdziestu kilku umownych lat, już poorana głębokimi bruzdami na czole i policzkach… Dałaby głowę, że widzi tego człowieka pierwszy raz w życiu.
– Kim pan jest? – spytała, zbierając całą odwagę. – I czego pan ode mnie chce?
– Opowie pani swoją historię. – Wskazał ruchem dłoni androida za kierownicą. – Logan ładnie opisze ją w gazecie. Tylko tyle.
– To nie jest Logan. – Zmarszczyła brwi. – Logan nie żyje.
– Już to przerabialiśmy – mruknął android.
– Nieistotne. – Braun skinął głową. – Co za różnica, kto zapewni pani sławę? Salt Marsh Herald nie jest gorszy od Sola Heaven Tribune. W pani sytuacji ukrywanie się jest bezcelowe, bezpieczeństwo zapewni pani tylko blask fleszy. Nie będzie ryzyka, że Służby sprzątną panią po cichu.
Tak, pomyślała Smith, to samo mówił Gerry. Odpadło z niej niec
Użytkowników online 0
Najnowszy użytkownik: PrimeAdmin