Ironia losu - Salamandra
Kategoria: science fiction
Kategoria: science fiction (scn)
— Dokąd jedziemy? — spytał, gdy May otwierała drzwi po stronie kierowcy.
— Dokąd chcesz. Ty decydujesz. — Uśmiechnęła się wyrozumiale. — Wsiadaj. Z drugiej strony — podpowiedziała.
Opuścił głowę i posłusznie obszedł solarochód. May czekała z dobrze skrywanym napięciem, czy towarzysz poradzi sobie z zajęciem miejsca w pojeździe, ale na szczęście odnalazł dotykową klamkę bez pudła. Dopiero wtedy sama usiadła na fotelu kierowcy. Mark nieco sztywno poszedł w jej ślady i dokładnie skopiował jej ruch, gdy zamykała drzwi samochodu.
— Czemu tym? — Tęsknie spojrzał na parkujący obok tradycyjny pick-up. — Nie możemy wziąć tamtego?
— Nie możemy zabrać cudzego wozu. — May założyła okulary słoneczne, uruchomiła silnik i gdy samochód wytaczał się z parkingu pod instytutem, spytała: — Co jest nie tak z moim?
— Nie ma przeszłości — odrzekł, starannie dobierając słowa.
— Nie jest nowy, jeśli o to ci chodzi. Poza tym to żaden argument. Wszystko ma jakąś przeszłość.
— Z wyjątkiem mnie — zauważył i May wydało się, że wyczuwa w jego słowach żal.
Zastanowiło ją to, ale po namyśle uznała, że po prostu nadinterpretuje. Przez dłuższą chwilę podróżowali w milczeniu, dopiero przy wyjeździe z bazy powiedziała:
— Będzie fajnie, zobaczysz. — Kiwnęła głową do znajomego ochroniarza w stróżówce. Gdy czekali na otwarcie bramy, spytała: — To gdzie chciałbyś pojechać?
Pasażer zadumał się jeszcze bardziej. Mimo iż opuścili ośrodek badawczy ulokowany na brzegach wyschniętego jeziora, nadal milczał. May pomyślała że się zawiesił, bo jak zahipnotyzowany wlepiał spojrzenie w pustynny krajobraz przecięty szarą nicią szosy za przednią szybą.
— Mark? — ponagliła go.
— Analizuję dostępne możliwości — odparł.
— I na co wskazują te analizy? — spytała drwiąco.
— Na Badwater Springs.
Zmarszczyła brwi.
— Na co? — wypaliła.
Pośpieszył z wyjaśnieniem, jakby uznał, że zwyczajnie nie zrozumiała.
— Miejscowość przy drodze numer dziewięćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt kilometrów od...
— To wiem! — przerwała mu. — Ale czemu tam?
— Bo mogę to wybrać — oznajmił.
Wzruszyła ramionami.
— Możesz wybrać też byłe Las Vegas — prychnęła. — Albo dawną tamę Hoovera.
— Wybrałem Badwater Springs — potwierdził.
— Okej — mruknęła, zachodząc w głowę dlaczego Mark, mając możliwość zwiedzenia tego, co zostało ze światowej stolicy hazardu, wybiera jakąś nieciekawą mieścinę po drodze. — Niech ci będzie.
Z drugiej strony, może to i lepiej, rozważała. Mniejsze prawdopodobieństwo, że w nudnym miejscu zdarzy się coś nieprzewidzianego, i choć właśnie o to miało chodzić w całej tej wyprawie, May wolała unikać kłopotów. Podkręciła głośność radia, bo milczenie Marka zaczynało ją męczyć. Pasażer szeroko otwartymi oczami chłonął monotonię krajobrazu, urozmaicaną mozaiką opuszczonych osad i niemal wymarłych małych miasteczek. Nie sądziła, że towarzysz słucha dźwięków płynących z głośnika, ale gdy podczas prognozy pogody ożywił się nagle, zmieniła zdanie. Wysłuchała ostrzeżenia przed burzami pyłowymi w późnych godzinach wieczornych, obserwując towarzysza kątem oka.
— Przepowiadają przyszłość — Mark odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu.
— Tak, nasi najlepsi pogodowi jasnowidze. Codziennie patrzą w szklane kule, żeby przepowiedzieć pogodę dla miejsca, w którym trzydzieści lat temu przestał padać deszcz — skwitowała z przekąsem, nie bacząc, że podopieczny może nie wychwycić ironii w jej słowach. — To co chcesz zobaczyć w Badwater Springs?
— Postój dla mobilnych domów Gretta Mobile Home Park — padła odpowiedź.
May chrząknęła, zaskoczona. Tego się nie spodziewała.
— Dlaczego akurat to? — spytała, wymijając jakąś ciężarówkę.
— Bo jest tam kobieta — odpowiedział.
— O, i to zapewne niejedna! — May z trudem stłumiła śmiech. Jeszcze tego brakowało, by stała się świadkiem schadzki podopiecznego z jakąś niedopieszczoną babą. — Znasz ją?
— Nie.
— To po co... — zaczęła i urwała, by przekląć głośno, gdy ciężarówka przed nimi przyhamowała gwałtownie, by w ostatniej chwili zjechać w boczną drogę. — Skąd o niej wiesz?
— Słyszałem, jak sekretarka profesora rozmawiała o niej z doktor Lipsky.
Odruchowo uniosła brwi. Jej podopieczny podsłuchiwał cudze rozmowy?
— Wiedziały, że słuchasz? - rzuciła podejrzliwie.
— Tak.
Dyskretnie odetchnęła z ulgą. Zdziwienie ustąpiło pola ciekawości, jakie babskie ploty tak bardzo interesowały Marka.
— O czym gadały?
— O życiu. Wasze życie jest bardzo interesujące.
O tak, jak jasna cholera, pomyślała May, zwłaszcza życie starych bab tuż przed emeryturą, ale nie spytała o nic więcej aż do Badwater Springs. Miejscowość okazała się mozaiką pustawych postojów dla domów na kółkach; normalne budynki stanowiły w tym mieście mniejszość w opłakanym stanie, jakby planowano je opuścić, jak tylko wyjedzie ostatnie mobilne mieszkanie.
— No, ciekawe jak ją znajdziesz — zadrwiła May, gdy dotarli do Gretta Mobile Home Park, skazując ruchem głowy na mobilne budy różnych wielkości i kolorów. — Trochę tu tego zostało.
— Spytam kierownika — odpowiedział Mark i nie czekając na opiekunkę, wysiadł z samochodu.
— Wyrabiasz się, młody — mruknęła May i opuściła auto, by ponad błyszczącym od paneli solarnych dachem obserwować, jak podopieczny podchodzi do najbliżej położonej budy, znika w niej na chwilę i pojawia się znowu w towarzystwie przysadzistego faceta o indiańskich rysach.
Trzasnęła drzwiami samochodu i podeszła do mężczyzn w chwili, w której kierownik grubym paluchem wskazywał na jeden z mobilnych domów w głębi. Mark podziękował i, nie oglądając się na opiekunkę ruszył we wskazanym kierunku. Indianin obrzucił May ciekawskim spojrzeniem i już miał wrócić do siebie, ale zatrzymała go pytaniem:
— O kogo pytał?
Po twarzy kierownika przemknął grymas zdziwienia.
— O Ginę. Przecież przyjechaliście do niej, no nie?
— To on do niej przyjechał, nie ja — sprostowała May. — Co to za jedna?
Indianin wzruszył ramionami.
— Wróżka. — Widząc, że zaskoczona rozmówczyni otwiera szeroko oczy, dodał: — Karty, linie na dłoni i takie tam. Pokaż jej zdjęcie, a przepowie ci losy albo odnajdzie zaginionego. Niby w to nie wierzę, ale nawet się sprawdza.
— O w mordę — rzuciła May i, nie dziękując za informacje, szybkim krokiem podążyła za podopiecznym, pomstując w duchu na stare baby i wszystkie zabobony tego świata. — Mark, poczekaj!
Nie zdążyła go powstrzymać. Nie obejrzał się nawet, choć musiał słyszeć wołanie. Zaaferowana, podbiegła i zadudniła pięścią w drzwi Giny. Otworzyła otyła, biała kobieta około sześćdziesiątki, skrywająca nadmiar ciała pod workowatą suknią w jaskrawe, wężowe wzory.
— Przyjmuję pojedynczo! — wysyczała i z rozmachem trzasnęła drzwiami.
May zaklnęła głośno i zeszła ze schodków, by bezradnie usiąść na pierwszym stopniu, machinalnie sięgnąć do torby po butelkę z wodą, odkręcić ją i przytknąć do ust. Wiedziała jedno: tego nie może zawrzeć w raporcie. Zapatrzona w pył pokrywający jej trampki, przeklinała profesora i jego pomysł „wypuszczenia” podopiecznych na świat. Już chyba wolałaby, żeby Mark kazał zawieźć się do jakiegoś burdelu; miałaby mniejsze wyrzuty sumienia.
— Z twoim przyjacielem jest coś nie tak?
Powoli podniosła głowę. Kierownik spoglądał na nią z góry, ocierając pot z czoła pulchnym, owłosionym przedramieniem. Zamyślona, nie zauważyła jego nadejścia.
— Nie — odpowiedziała niechętnie i, jak jej się zdawało, wyjątkowo oschle. — Poza tym, że chadza do wróżki, wszystko z nim w porządku.
Facet nie dał za wygraną, skoro już wylazł z biura w taki upał.
— Ale jego twarz — tu rozcapierzył palce i wykonał taki gest, jakby przesuwał nimi po twarzy, z góry na dół — jest jakaś taka sztywna. Gdyby nie to, że gadał ze mną jak człowiek, pomyślałbym że to jakiś zepsuty seksrobot.
May wstała i wolną dłonią otrzepała tyłek, unikając spoglądania na głupi uśmieszek natręta.
— A czego robot miałby szukać u wróżki? — warknęła, szukając w myślach wiarygodnego wytłumaczenia. — Ta sztywność, to po udarze. Nie pańska sprawa.
— Udar? Taki młody facet? — Kierownik spoważniał w jednej chwili. — Parszywe czasy.
Poszedł sobie, kręcąc głową z niedowierzaniem. May na wszelki wypadek podążyła w drugą stronę, podejmując nerwowy spacer w tą i z powrotem po spękanym asfalcie wzdłuż szpaleru domów na kółkach, nie bacząc na żar lejący się z nieba. Co ta Lipsky naopowiadała sekretarce? I skąd wytrzasnął pieniądze? Wyobraziła sobie, jak podopieczny sztywno siada przy jakimś rozklekotanym stoliku i jak gruba baba rozkłada przed nim karty, starając się z wyrazu nieruchomej twarzy nietypowego klienta za wszelką cenę wyczytać jakąś emocję, która nada sens przypadkowemu rozdaniu. Ciekawe, czy dobra wróżka z tej Giny. Skoro wróży z dłoni, przecież połapie się od razu, z kim ma, albo raczej z kim nie ma do czynienia. I jeśli jest naprawdę zna się na swoim fachu, to...
— To nie wypuści klienta z rąk — powiedziała do siebie głośno May, gniotąc pustą butelkę w dłoniach. — I wciśnie mu dowolny kit.
— Jaki kit? — słowa Marka za plecami zaskoczyły ją tak bardzo, że prawie podskoczyła.
— Jesteś wreszcie. — Obróciła się na pięcie. — Dowiedziałeś się czegoś, o czym nie wiedziałeś wcześniej?
— Poznałem przyszłość — przyznał.
— Co ty powiesz! — May złapała go za łokieć i zmusiła, by poszedł za nią. — Wiesz co? Po tym wszystkim muszę się napić.
— Alkoholu? — spytał i przypomniał: — Mijaliśmy bar.
— Wody. — Westchnęła ostentacyjnie. — Zaraz się roztopię.
— Przy tej temperaturze grozi ci raczej udar.
May puściła jego łokieć.
— Dokładnie tak — mruknęła. — Do samochodu, Mark.
Cofnęli się o przecznicę i zaparkowali przed budą mieszczącą bar bez nazwy. Wewnątrz znaleźli kilka pustych stolików, zbieraninę krzeseł nie od kompletu, bohomazy udające indiańskie rękodzieło na ścianach, niewydolną klimatyzację i zacinający się automat z napojami rodem z sieci fastfoodów, która splajtowała lata wcześniej. Przezornie usiedli z dala od kuchni, przy drzwiach. Po złożeniu zamówienia zmęczona May obróciła się do Marka bokiem i zagapiona w okna, bez słowa popijała bezcukrową colę o dziwnym smaku.
— Jesteś na mnie zła? — przerwał ciszę Mark.
Milczała chwilę.
— Nawet nie — stwierdziła w końcu. — Raczej na siebie. Nie powinnam się na to zgodzić.
— Ale powiedziałaś, że mogę wybierać. Więc wybrałem.
Obróciła się i spojrzała w szczerą twarz towarzysza. Do jasnej cholery, pomyślała, on nie umie być nieszczery. Nie nauczyliśmy go kłamać, ja też nie powinnam.
— Widzisz — powiedziała z ociąganiem. — To nie tak. Ja... Muszę z naszej wyprawy zdać dokładny raport. Nikt ci tego nie powiedział, ale od tego, co wybrałeś, jak się zachowywałeś poza bazą zależy, czy polecisz czy nie. Co wybraliście wszyscy, bo taką wycieczkę odbędzie, albo odbył już każdy z was. I, rozumiesz, to trudne... Dla mnie. — Postawiła kubek na blacie i zaczęła obracać go w dłoniach. — Bo jeśli opiszę twój wyczyn, to... No, to jestem prawie pewna, że nie polecisz. Odrzucą cię.
A mnie polecą po premii, dodała w myślach.
— To już wiem — stwierdził nagle.
— Skąd?
— Przepowiedziała mi.
— Mark, pieprzysz. Odrzucą cię nie dlatego, że tak powiedziała jakaś nawiedzona baba, tylko dlatego że pojechałeś ją o to spytać. Rozumiesz?
— Nie.
May zacisnęła usta, bo zauważyła ponad ramieniem podopiecznego kelnerkę, opuszczającą kuchnię. Zresztą, co miała powiedzieć? Że zaawansowany technologicznie android, który ma reprezentować ludzkość w kosmosie nie powinien wierzyć w zabobony? Odruchowo pokręciła głową, aż niestara jeszcze Metyska o skórze pokrytej już gęstą siatką zmarszczek, stawiając przed May talerz z dwoma tamales zatopionymi w nieciekawej fasolowej brei, spytała:
— Coś nie tak?
Zanim May zdążyła otworzyć usta, odezwał się Mark:
— Wszystko okej.
Kobieta uniosła nieco brwi i na dłużej niż powinna zatrzymała spojrzenie na gościu, najwidoczniej zaskoczona naturalnym brzmieniem jego głosu.
— Dla pana na pewno nic? — zapytała.
— Dziękuję, jestem na diecie — przytoczył wymówkę opiekunki sprzed chwili. — Ale poproszę kubek wody.
— Po co ci ta woda? — spytała May, gdy kelnerka zniknęła w kuchni.
— Dla ciebie — wyjaśnił. — Po tym zestawie na pewno będzie ci się chciało pić.
— Jasnowidz się znalazł — zadrwiła.
Wziął jej słowa na poważnie.
— Nie — odparł. — Po prostu kojarzę fakty. Kwestia doświadczeń i obycia.
— Właśnie. Myślisz, że jak robią to cholerne wróżki? Ludzkie problemy są powtarzalne. Do przewidzenia, co z nich wyniknie, wystarczy intuicja i doświadczenie. I już masz wróżbę.
— Moje problemy nie są powtarzalne — zauważył. — To nie może działać tak jak mówisz.
May zatrzymała widelec w pół drogi do ust, biorąc to zwykłe stwierdzenie za złośliwość.
— Dasz mi zjeść? — wypaliła z irytacją. — I pomyśleć?
Skinął głową. Uśmiechnął się do kelnerki, dziękując za wodę. Kobieta znowu zerknęła na niego ciekawie, ale nie jak na mężczyznę godnego pożądania, a raczej na kogoś ubranego w pikowaną kurtkę podczas obecnego upału. May wiedziała o co chodzi i co jej samej też dopiero teraz zaczęło przeszkadzać: człowiek drapałby się w ucho, wystukiwałby w blat palcami rytm płynącej w tle piosenki, czy wygodnie wyciągnąłby nogi na długim siedzeniu. Mark po prostu siedział i gapił się, jak opiekunka je, tym razem ignorował nawet prognozę pogody lokalnego radia z kolejną zapowiedzią burzy pyłowej. Tam, dokąd miał lecieć, te ludzkie mimowolne odruchy nie były potrzebne, więc nikt z konstruktorów nie tracił czasu na to, by go w nie wyposażyć, jak pospolite androidy rozrywkowe, mniej lub bardziej udanie naśladujące ludzi.
— Już wiem — powiedziała w końcu, sięgając po kubek z wodą. — Zaczniemy jeszcze raz. Zapominamy o wróżce, nie wspomnę o tym nikomu. Jedziemy do Vegas, zobaczysz największe ghost town na świecie i będziesz zachwycony, słyszysz? A po powrocie opowiesz profesorowi jak wizyta w tym żałosnym miejscu skłoniła cię do głębokich przemyśleń i natchnęła cię do poszukiwania nowego domu dla ludzkości. I polecisz na tę cholerną misję, Mark, bo nie zamierzam przez ciebie stracić premii. Rozumiesz?
— Okej — odparł po chwili wahania.
Dopiła resztę wody i podniosła się z kanapy.
— Dobrze — powiedziała. — A teraz idę do łazienki, a ty poczekasz aż wrócę.
— Okej — powtórzył.
Gdy popchnęła drzwi toalety przyszło jej do głowy, że podopieczny jednak umie kłamać tak, jak okłamywał kelnerkę, ale że tego modelu nie wyposażono w opcję „mijania się z prawdą”, nie przejęła się tym zbytnio. Nawet gdy wyszła z łazienki i zobaczyła puste miejsce Marka, uznała, że zapewne, by uniknąć pytań ciekawskiej kelnerki, przeniósł się do samochodu.
— Gdzie mój kolega? — spytała, nalewając sobie kolejną porcję niby-coli.
— Podziękował i wyszedł — odparła Metyska. — Powiedział, że pani zapłaci.
Uregulowała rachunek, dokupiła kolejną butelkę wody i wyszła, ale nie zastała podopiecznego ani na siedzeniu pasażera, ani nigdzie w pobliżu samochodu, choć obeszła bar dookoła. Czego Mark miałby zresztą szukać na tyłach? Prawdziwy facet mógłby po prostu iść się odlać, ale sztuczny astronauta? Zaaferowana, wróciła do restauracji i zajrzała do męskiej toalety po czym, nie bacząc na protesty kelnerki i przekleństwa kucharza, wpadła na zaplecze, ale podopieczny jakby rozpłynął się w powietrzu. Dopiero wyproszona stamtąd stekiem przekleństw, trzęsącymi się dłońmi sięgnęła po smartfon i, wstrzymując oddech, uruchomiła aplikację lokalizującą. Odetchnęła głęboko: Mark nie odszedł daleko. Czerwona łezka wskazywała na Gretta Mobile Home Park. Nie miała pomysłu po co, ale wyglądało na to, że wrócił do wróżki na piechotę. Z reklamacją pewnie, mruknęła pod nosem, wsiadając do auta.
Wzbudzając tumany kurzu, zatrzymała się przed mobilnym domem Giny. Z impetem przeskoczyła dwa schodki i załomotała pięścią w drzwi. Wróżka uchyliła je, ale nie odpięła łańcuszka.
— Czego? — warknęła, posyłając w stronę gościa wściekłe spojrzenie jednego oka przez powstałą szparę.
May nabrała powietrza.
— Wypuść go — zażądała.
— Że co?
— Ma wyjść, albo będziesz miała federalnych na karku!
— Za co? — Oko nabrało szczerze zdziwionego wyrazu. — Kto ma wyjść?
— Nie wiesz? To co z ciebie za wróżka?
— Wal się.
Gina zatrzasnęła drzwi i nie otworzyła ich, mimo iż intruzka zadudniła w nie raz, drugi i trzeci.
— Dzwonię po gliny! — ryknęła ze środka wróżka.
— Świetnie! — odkrzyknęła May. — Zgłoszę im przywłaszczenie rządowego mienia!
Nic nie osiągnąwszy, zbiegła ze schodków i zaczęła okrążać dom i wspinając się na palce, zaglądać do okien na wyścigi z Giną, opuszczającą story. Nie dostrzegła Marka, ale nie dała za wygraną. Uciekinier mógł chociażby skulić się na podłodze w pozycji, w której, zdezaktywowany, miał odbyć czterdziestoletni lot ku namiastce Ziemi. Wróciła do samochodu i, oparta biodrem o maskę w miejscu, w którym miała dobry widok na drzwi Giny, ponownie sprawdziła lokalizację Marka, ale aplikacja niezmiennie wskazywała na to, że podopieczny znajduje się o kilka kroków stąd. O co mogło mu chodzić? Po co ten głupi, szczeniacki wybryk, ucieczka, ukrywanie? Nie tak go programowali. Teraz już nie chodziło o to, czy drań poleci czy nie, to przepadło. Bardziej bała się uszkodzenia czy zniszczenia powierzonego jej egzemplarza, bo astronauci klasy Mark-9 nie należeli do tanich. Skołowana, krzyknęła w stronę zamkniętych drzwi:
— Mark, ja czekam!
Nikt się nie odezwał. May pomyślała, że naprawdę powinna wezwać ochronę z bazy, ale wciąż łudziła się, że poradzi sobie sama. Przecież, do jasnej cholery, Mark musi kiedyś wyjść, przecież, do jasnej ciasnej, ona nie może aż tak ośmieszyć się przed kolegami. Nie wytrzymując lejącego się z nieba żaru, wróciła do samochodu. Mogła po prostu czekać z włączonym silnikiem, korzystając z dobrodziejstwa klimatyzacji, ale upał skutecznie wyczerpał jej cierpliwość. Zirytowana, nacisnęła klakson. Raz, drugi, trzeci. Trąbiła tak długo, aż ktoś zadudnił pięścią w okno. Obróciła głowę i zobaczyła wściekłego kierownika postoju. Uchyliła szybę.
— Proszę przestać — ryknął facet. — Co to ma znaczyć?
— Ona przetrzymuje mojego kumpla. — Wskazała ruchem głowy na dom Giny.
— Niby jak? — Ściągnął brwi jeszcze bardziej. — Przecież odjechaliście razem.
— Ale wrócił — odparła, nie wchodząc w szczegóły.
— Widziałbym go. A nie widziałem.
— Człowieku, gapisz się w okno cały czas? — zadrwiła.
— No prawie. — Pokręcił, po czym pokiwał głową. — Choć praktycznie to tak.
— A ja myślę, że zmówiliście się z tą wiedźmą. Bez Marka nie ruszę się stąd ani na krok.
— Wzywam szeryfa — zapowiedział.
— Ona miała to zrobić dwadzieścia minut temu — prychnęła May.
— Nie mamy własnego. Dojeżdża do nas z Beatty, to czterdzieści minut drogi, więc będzie tu niedługo, o ile wyjedzie od razu po wezwaniu. — Kierownik pogroził palcem i odszedł. — Proszę się zachowywać, dobrze?
May zachowywała się przez następne pół godziny, walcząc z ochotą, by staranować samochodem budę Giny. Nie zrobiła tego raczej ze zmęczenia niż stosując się do dobrej rady, nie wierzyła, że wróżka faktycznie wezwała policję. Zanim nadjechał zastępca szeryfa z Beatty, wypiła całą wodę i pięciokrotnie opuściła wóz, by obejść budę wróżki dokoła. Klasnęła w dłonie, gdy tylko zobaczyła skręcający na plac policyjny wóz, z zaskoczeniem konstatując, że Gina jednak wezwała gliny. Bezczelne babsko, szło w zaparte, czy może... Może to był zły znak.
Przestępując z nogi na nogę, obserwowała, jak gliniarz rozmawia z kierownikiem, po czym wraca do pojazdu i nieśpiesznie toczy się ku niej.
— Pani jest naukowcem z Groom Lake — zauważył zastępca szeryfa, gdy na jego służbowym padzie wyświetlił się wynik skanu kodu QR ze smartfona May.
Potwierdziła, pokazała aplikację lokalizującą Marka i opisała całe zdarzenie, gestykulując nerwowo. Funkcjonariusz, choć młody, miał w sobie niewiele energii. Zachowywał twarz tak kamienną, jakby takie zgłoszenia trafiały mu się codziennie, albo sam należał do serii Mark-9.
— Jak wygląda ten robot? — spytał w końcu.
Flegma gliniarza działała jej na nerwy nie mniej niż cała ta sytuacja.
— Jak przeciętnej urody biały facet po trzydziestce — odparła May.
— Może coś więcej?
— Kojarzy pan pierwszych ludzi, którzy chodzili po Marsie?
— Nie.
— Tak myślałam. — Skrzywiła się i zatopiła wzrok w smartfonie, szukając w sieci odpowiedniego zdjęcia, po czym podstawiła wyświetlacz pod nos gliniarza. — O, ten. Tak wygląda.
— Okej — odparł w sposób, w który zwykł wyrażać zgodę Mark. — Proszę poczekać w samochodzie. — Ruszył ku drzwiom Giny, ale gdy postawił stopę na pierwszym stopniu, zatrzymał się nagle i odwrócił głowę, pytając: — Resztę tamtej załogi też macie?
— Nie tylko — odpowiedziała kpiąco. — Mamy też resztę marsjańskich załóg, sobowtóry personelu naziemnego z tamtego okresu i kopię pierwszego psa, który poleciał na Czerwoną Planetę.
Zauważyła na jego ustach drwiący, krzywy uśmiech. Nie jest robotem, pomyślała.
— Po co tylu? — spytał.
— Żeby wybrać najlepszych.
— Wcale się nie dziwię, że któryś w końcu dał nogę — mruknął i zastukał w drzwi Giny.
Nie zastosowała się do polecenia policjanta i nie wsiadła do wozu. Mimo gorąca w napięciu czekała na zewnątrz. Gdy wreszcie ukazał się z powrotem na progu — samotnie — nie zdołała powstrzymać przekleństwa. Podbiegła i stanęła mu na drodze.
— No i? — ponagliła.
— Nikogo tam nie ma — odparł. — Proszę stąd odjechać, albo panią zamknę.
— A aplikacja? — podniosła głos. — Jej wskazania to pies?
— Proszę wrócić do samochodu i ją zrestartować — poradził oschle.
— To nic nie da. — Nie ruszyła z miejsca. — Zaglądał pan do łazienki? Do szaf?
— Żartuje pani? — Zmrużył oczy. — Nie wpadła pani na to, że wydłubał sobie lokalizator?
— Z mózgu? — warknęła.
— W takim razie to może pani jest maszyną? — Z każdym coraz bardziej gniewnym słowem gliniarz mocniej przypominał człowieka. — Może urządzenie wskazuje pani lokalizację? Powiem ostatni raz: proszę stąd odjechać, albo spędzi pani noc w areszcie!
May zdusiła przekleństwo, dopadła samochodu i odjechała, wzbudzając tumany kurzu. Zaparkowała pod barem bez nazwy i wybrała numer przełożonego.
— Cóż, wiedziałem, że ten egzemplarz wytnie jakiś numer — orzekł profesor, wysłuchawszy całej historii. — Nie ruszaj się stamtąd, posyłam ci Sandersa.
— Jasnowidz się znalazł — prychnęła do słuchawki May, gdy się rozłączył. — Otwórz gabinet wróżb obok Giny, dupku!
Rzuciła smartfon na siedzenie pasażera i oparła czoło o kierownicę. Nie musiała być jasnowidzem, by wiedzieć, że nie tylko nie zasłuży na premię, ale zostanie pośmiewiskiem całego instytutu. Na wojskowy helikopter z ludźmi Sandersa nie musiała czekać tak długo, jak na zastępcę szeryfa. Dzielnie zniosła złośliwości porucznika, z satysfakcją obserwując, jak jego ludzie przetrząsają budę Giny, niemal rozkładając ją na czynniki pierwsze, a sama spacyfikowana wróżka, czerwona ze wściekłości, mamroce coś pod nosem, zapewne rzucając na żołnierzy jakieś uroki. Sanders pokrzykiwał na ich co chwilę, niepotrzebnie, bo i tak się spieszyli, zamierzając wrócić do bazy przed nadciągającą zmianą pogody. Wreszcie w drzwiach domu Giny pojawił się ciemnoskóry porucznik, spochmurniały jak niebo nad Badwater Springs.
— Masz swój sygnał, kurde. Było pod, kurde, łóżkiem. — Podniósł dłoń, ukazując wiszącą na jednym z palców małą, kwadratową płytkę z kolorowym emblematem jakiejś firmy elektronicznej. Wyglądała jak zwykły brelok. — Wiesz, co to, kurde, znaczy?
— Że ktoś mu pomógł. — May z trudem przełknęła ślinę, wyciągając rękę po przedmiot. — Wyłączył jego lokalizator i podpiął sygnaturę pod to urządzenie. Ktoś, ale nie ja.
— Okaże się, kurde — mruknął żołnierz, ukrywając brelok w dłoni, zanim May zdołała go dotknąć. — To kiedy ten kutas się ulotnił, kurde?
— Jakieś trzy godziny temu — odparła, zerkając na zegarek na ekranie smartfona.
— O, kurde. — Sanders wydął usta. — Ten sztuczny cwaniak ma nad nami trzy godziny przewagi, kurde, nieaktywny lokalizator i po swojej stronie burzę, która, kurde, nas spowolni. Skąd mam wiedzieć, dokąd, kurde, gnoja poniosło?
— Wypytasz tego babsztyla — May wskazała ruchem głowy mamroczącą Ginę, którą dwóch żołnierzy prowadziło z powrotem do jej mobilnego mieszkania — to się dowiesz.
Porucznik wzruszył ramionami, na znak, że nie liczy na wiele.
— Bo niby ta nawiedzona, kurde, baba jest w zmowie z nowoczesnym androidem kosztującym więcej niż wszystkie budy na tym placu razem wzięte, kurde? — zagrzmiał.
— Nie. Bo jest wróżką — May odparła zupełnie poważnie. — Pokażesz jej zdjęcie, przepowie ci losy i znajdzie zaginionych.
I w tej chwili naprawdę nie widziała przeszkód, by w to nie uwierzyć.
Użytkowników online 0
Najnowszy użytkownik: PrimeAdmin